Na pierwszy rzut oka można uznać, że wreszcie, po kilkunastu latach, coś się ruszyło w sprawie Karty nauczyciela. Samorządy nie będą musiały zatrudniać w szkołach armii nauczycieli, bo wszystkim pensum zwiększy się z 18 do 22 godzin tygodniowo. Dyrektorzy nie będą namawiać pracowników, aby zgodzili się jeszcze na kilka godzin ponadwymiarowych z przedmiotów, które nie są ich pasją. Dodatkowo dla przyszłych belfrów będzie egzamin zewnętrzny, jak na prawo jazdy – z teorii i praktyki. Z tego też można się cieszyć, bo zniknie selekcja negatywna i do zawodu będą trafiać najlepsi. Do tego nauczyciele przeciętnie będą mogli zarabiać 8 tys. zł lub więcej. Poza tym mają być osiem godzin tygodniowo na terenie szkoły poza obowiązkowymi lekcjami. Rodzic będzie mógł porozmawiać o wynikach swoich dzieci, dzięki czemu nie będzie musiał podczas wywiadówki biegać od jednej sali do drugiej. To też świetny pomysł, aż trudno uwierzyć, że resortowi urzędnicy je wymyślili, bo oni często są tylko teoretykami, a nie praktykami.

Można by pomyśleć, że to idealne rozwiązanie dla każdego – no, może poza związkowcami, którzy z urzędu muszą być zawsze na nie. Taka ich rola – jak mawia Przemysław Czarnek, minister edukacji i nauki.
Problem w tym, że to mogą być tylko marzenia o polskich szkołach na wzór tych z Finlandii, gdzie nauczyciel jest zawsze profesjonalistą, cieszy się bardzo dobrą opinią i szacunkiem, a dla wielu wykonywanie tego zawodu jest społecznym wyróżnieniem. Pan minister też chce, aby i u nas etos zawodu wrócił. Chwała mu za to! Przedstawione ostatnio propozycje wbrew pozorom wielu się spodobały. Można by pomyśleć, że wreszcie nauczyciele wezmą się do pracy i nie będą mieć, jak to mawia premier, trzech miesięcy wakacji, tylko 50 dni w roku. Taka narracja się sprawdza, bo przy obecnych podziałach mało kto nauczycieli szanuje. Rząd uważa, że to nie jego elektorat, więc nie warto się specjalnie o nich starać… Ktoś jednak wkrótce może powiedzieć: „sprawdzam”. Wtedy może się okazać, że prace zespołu ds. statusu zawodowego pracowników oświatowych będą trwać jeszcze wiele lat. Może tu wcale nie chodzi o dobro ucznia i etos nauczyciela? Może wciąż po stronie decydentów tkwi zadra za nauczycielski strajk generalny z kwietnia 2019 r.? Wtedy protestujący, zestresowani uczniowie przed egzaminami i wściekli rodzice przysporzyli wiele problemów, które trzeba było z dnia na dzień rozwiązywać. A teraz przyszedł czas na rewanż, bo przecież zemsta najlepiej smakuje na zimno...
Pojawiają się też i takie głosy, że zaproponowane przez resort edukacji zmiany trafią ostatecznie do kosza, bo nie ma pieniędzy na taką rewolucję. Mam nadzieję, że obecny szef resortu wykaże się jednak taką samą determinacją we wprowadzeniu zaproponowanych rozwiązań, jaką wykazuje się w obronie chrześcijaństwa i walce z LGBT.
Propozycje ministerstwa bardzo mi się podobają, innym rodzicom z pewnością też. Likwidacji karty z 1982 r. nigdy chyba nie doczekam, ale dobre i takie zmiany. Teraz trzeba trzymać kciuki, aby znalazła się większość sejmowa do ich uchwalenia. Jeśli jednak będzie opór związkowy i straszenie strajkiem, to władza się z nich wycofa. W efekcie kolejny rok dla nauczycieli będzie oznaczał pracę bez podwyżek nawet o wskaźnik inflacji. ©℗