Nawet 170 mln zł rocznie kosztuje publikowanie prac naukowych – szacuje resort edukacji. Niektóre czasopisma produkują po kilkanaście tomów miesięcznie. Publikują byle co. Głównie po to, aby zarobić

Reforma Gowina miała skończyć z pogonią naukowców za punktami, które przekładają się na ocenę dorobku ich oraz uczelni. Tak się jednak nie stało. Wydawnictwa naukowe nadal są maszynkami do przydzielania punktów i robienia pieniędzy. Resort edukacji właśnie szacuje, ile środków pochłania punktoza.
Ważne punkty, nie jakość
– Niestety obecny system pozostawia wiele do życzenia. Naukowcy powinni skupiać się na dobrych badaniach. Tymczasem jest tak, że zanim naukowiec zasiądzie do pisania artykułu, najpierw sprawdza czasopismo, w którym miałby się on ukazać, oraz liczbę punktów, które mógłby za niego otrzymać – mówi prof. Michał Daszykowski, prorektor ds. nauki i finansów Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Jak tłumaczy, naukowcom zależy bowiem na publikowaniu w tych czasopismach, które znajdą się w ministerialnym wykazie i są punktowane.
– Gdy ktoś kieruje się wyłącznie liczbą punktów, stawia pod znakiem zapytania sens pracy naukowej. Choć oczywiście zawsze warto wyniki badań publikować, np. w międzynarodowym czasopiśmie, o uznanej renomie, aby je jak najbardziej wypromować – podkreśla.
Profesor Daszykowski zwraca uwagę, że pieniędzy na naukę jest niewiele, a publikacje pochłaniają sporą część z nich. Opłaty za nie (ponoszone m.in. przez uczelnie) są różne. Na przykład przygotowanie tekstu do druku i sprawdzenie pod kątem językowym w przypadku publikacji zagranicznych w otwartym dostępie (czyli takim, w którym czytelnik nie płaci za dostęp do treści) to koszt ok. 5–10 tys. zł.
– Alternatywą są płatne czasopisma. Czasami też nie ma innej możliwości, bo w wydawnictwie, w którym nie trzeba płacić za druk, proces publikowania trwa miesiącami. Czy stać nas na to, aby wyniki nowych i ważnych badań czekały na opublikowanie półtora roku? – dodaje prof. Daszykowski.
Zdarza się również, że wydawcom nie zależy na jakości prac badawczych.
– Miałem propozycję publikacji w jednym z zagranicznych punktowanych czasopism. O godz. 23 wysłałem propozycję fikcyjnego i mało sensownego artykułu naukowego. Już o 6 rano otrzymałem odpowiedź, że chętnie go opublikują. Cena wynosiła 1 tys. dol. i mogłem liczyć na 50 dol. rabatu. Czasopismo jest nieznane, ale jest w wykazie, więc stara się skorzystać z okazji biznesowej stworzonej przez ustawodawcę – opowiada prof. Piotr Stec z Uniwersytetu Opolskiego.
Drapieżne czasopisma
Rząd dostrzega ten problem. Zwrócił na niego uwagę choćby prof. Włodzimierz Bernacki, wiceminister edukacji i nauki, podczas jednego z posiedzeń sejmowej komisji edukacji, nauki i młodzieży.
– Ostatnio bardzo dużo mówi się o czasopismach drapieżnych, predatorach, które wydają po kilkanaście tomów w ciągu miesiąca, żeby zaspokoić potrzeby polskich uczonych. My trochę jak prowincjusze, jak Wokulski, rzucamy złote imperiały na tacę takiej firmy, która oferuje publikację jakiegoś artykułu za 100 lub 200 pkt. Ten system oceny jest bardzo zawodny. Takich firm jest naprawdę bardzo wiele – przyznał minister.
Resort stara się zbadać problem. Udostępnił uczelniom i instytutom ankietę, aby ustalić, ile wydają na publikowanie prac. – Chcemy oszacować koszty ponoszone na publikacje artykułów. Chcemy wiedzieć, ile wydajemy na badania naukowe, a ile na to, by je opublikować. Szacunki, które mamy, wskazują, że rocznie jest to od 117 mln zł do 170 mln zł – informował prof. Bernacki na komisji.
Na razie jednak resort nie opublikował informacji na temat wniosków, które płyną z zebranych ankiet.
Walka o przetrwanie
Uczelnie i instytuty są obecnie pod dodatkową presją, bo zbliża się wielkimi krokami ewaluacja jednostek naukowych, która rozpocznie się już w przyszłym roku. Publikacje naukowe to jedno z trzech kryteriów oceny. Od wyników ewaluacji zależeć będą dalsze losy placówek, nic więc dziwnego, że walczą o punkty. Przyznana kategoria naukowa decyduje bowiem m.in. o finansowaniu placówki w kolejnych latach, a także o licznych uprawnieniach.
– Minimalna poprzeczka to B+, ale dla niektórych ośrodków naukowych otrzymanie kategorii niższej niż A będzie porażką. Reforma Gowina bardzo dużo rzeczy połączyła z wynikami ewaluacji. Polega ona na porównywaniu jednostek naukowych względem siebie w danej dyscyplinie. Nie ma minimalnych kryteriów, które trzeba uzyskać, aby zdobyć określoną kategorię. To właśnie powoduje, że uczelnie ścigają się z własnym cieniem i publikują na potęgę, licząc, że dzięki temu uda im się uzyskać lepszy wynik w ewaluacji – tłumaczy prof. Stec.
Akademikom zależy na publikacjach również z tego powodu, że często są one elementem ich oceny pracowniczej. Są też brane pod uwagę w postępowaniach awansowych o nadanie wyższego stopnia i tytułu naukowego.
Zdaniem prof. Piotra Steca sam system nie jest zły. – Racjonalne jest to, aby oceniać w ten sposób placówki naukowe. Można jednak powiedzieć szekspirowsko, że zamiar przewyższył wykonanie. System okazuje się ułomny. Wykorzystują to tzw. drapieżne czasopisma, które uprawiają agresywny marketing i opublikują byle co. Stały się maszynkami do produkowania punktów i zarabiania pieniędzy – mówi prof. Piotr Stec.
Podkreśla, że takie podejście do uprawniania nauki nic do niej nie wnosi. – Zdarza się, że badacz opublikuje w książce bardzo ciekawe wyniki badań, ale cały nakład ląduje u niego na biurku. Brakuje odpowiedniego marketingu. Wydawnictwa uczelniane potrafią wydać książkę, ale nie pamiętają, że trzeba ją jeszcze sprzedać. Potem takie pozycje trafiają do bibliotecznych archiwów lub na makulaturę. A przecież chodzi o to, aby te wyniki poznali inni i mogli z nich skorzystać – prof. Stec. ©℗
Uczelnie i instytuty zostaną ocenione