Dom, praca, szkoła – osoby samotnie wychowujące dzieci są w czasie pandemii zdane na siebie.
Przełom kwietnia i maja był dla Mariusza trudny. Żona właśnie trafiła na patologię ciąży i musiała zostać w szpitalu przez kilka tygodni, do samego porodu. Jemu zwalił się na głowę cały dom i na miesiąc został samotnym ojcem dwuletniej Izy. Żłobki akurat pozamykano, aby przeczekać pierwszą falę pandemii. Firmy Mariusza kryzys nie dotknął, nikt nie stracił pracy, ale wszystkich oddelegowano na pracę zdalną do odwołania. Dom stał się więc zakładem pracy i żłobkiem, a Mariusz zdobył nowe kompetencje.
– Zostałem opiekunką do własnego dziecka, kucharzem i kelnerem w jednej osobie oraz animatorem zabaw, bo przecież trzeba było dziecku zapewnić jakieś atrakcje, kiedy zawieszono zajęcia w żłobku. Dobrze, że zrobiło się cieplej, to sporo czasu spędzaliśmy na dworze. Mamy psa, z którym trzeba wyjść parę razy dziennie. Brałem wózek z dzieckiem, do wózka przywiązywałem smycz i tak szliśmy na spacer albo po zakupy. Aha, jeszcze robiłem za gońca, bo żona dzwoniła ze szpitala, czego jej potrzeba, więc co drugi dzień pakowałem sprawunki do samochodu i zawoziłem wszystko. Oczywiście torby zostawiałem w recepcji. Córki nie miałem z kim zostawić, więc brałem ją ze sobą. Ona chciała do mamy, ale warunki na to nie pozwalały. Było trudno, pomijając już stres, czy żona wydobrzeje, a syn urodzi się zdrowy – wspomina Mariusz.
Jest informatykiem. Ta praca daje pewne pole manewru, dzięki temu możliwe było działanie w trybie naprzemiennym: zajmowanie się dzieckiem na zmianę z gotowaniem, sprzątaniem, praniem, prasowaniem i pracą. Mariusz nie poszedł na zwolnienie. Uznał, że jakoś da sobie radę. Kiedy Iza drzemała w ciągu dnia – siadał do komputera na dwie godziny. Kiedy kładła się wieczorem spać – brał się do pracy i coś porobił przed godzinę, półtorej. Nastawiał budzik na wcześnie rano i zanim córka wstała, usiłował popracować. Bo później trzeba było wyjść z psem, zrobić śniadanie, wyjąć naczynia ze zmywarki, rozwiesić pranie, no i zająć Izę czymś pożytecznym, żeby nie oglądała samych bajek w telefonie. Po trzech tygodniach zrobiło się luźniej – w końcu otworzyli żłobki, więc Mariusz odetchnął; mógł przysiąść i zająć się pracą, a dopiero po pracy dzieckiem. Ze szpitala też napłynęły dobre wiadomości – żona urodziła wcześniaka, oboje cali i zdrowi. – Nawet nie chcę sobie wyobrażać, jak czują się rodzice, którzy w pojedynkę ciągną ten wózek cały czas i wszystko jest na ich głowie. Mnie dopingowała myśl, że to wszystko się za chwilę skończy i wróci względna normalność. Naprawdę poczułem ulgę – wspomina Mariusz.
Niezdolni do samotnej walki
Kiedy na początku listopada rząd wysłał na naukę zdaną już wszystkie dzieci (także z nauczania początkowego), rodzicom skoczyło ciśnienie. A jeszcze ustalono, że do 16. roku życia od poniedziałku do piątku w godz. 8–16 można się przemieszczać tylko pod opieką osób dorosłych. Jeśli do tego dodać utrzymanie w mocy wyłączenia wszelkich placówek kultury – w tym domów kultury czy ognisk muzycznych, które odciążały zapracowanych rodziców w pozaszkolnej opiece nad dziećmi – złość sięgnęła zenitu. „Brak mi słów” – napisała na Facebooku jedna z matek trójki dzieci. Najstarsza córka poszła już na studia, ale w domu został dziewięciolatek, który ma 5–6 godzin lekcyjnych dziennie i trzeba go dopilnować. A jest jeszcze pięciolatek – wprawdzie normalnie chodził do nieobjętego obostrzeniami rządowymi przedszkola, ale sanepid i tak je zamknął, bo personel złapał koronawirusa, więc chłopak siedzi w domu i wymaga stałej uwagi. „Gdzie w tym kolejnym obostrzeniu miejsce dla matek i rodzin? Jak ja i tysiące tzw. matek Polek, które samotnie wychowują dzieci i pracują, mamy ogarnąć funkcję nauczyciela, opiekuna, kucharki i pracownika na pełen etat? Jak żyć i dać żyć naszym dzieciom?” – zastanawiała się wzburzona internautka.
Przeniesiona do domów edukacja jest głównym zmartwieniem wszystkich rodziców, a prawdziwą zmorą tych, którzy wychowują dzieci bez wsparcia partnera. – To nie pandemia zrujnowała mi życie, tylko zdalne nauczanie – twierdzi Ewa, matka 11-letniej Łucji i 16-letniej Idy. Starsza córka nie potrzebuje szczególnej pomocy. Jak wielu nastolatków w jej wieku świetnie radzi sobie z obsługą komputera, sprawnie surfuje w internecie, a wszystkie aplikacje ściągane na telefon ma w jednym placu. O nią Ewa się nie martwi. Natomiast Łucja… To już zupełnie inna historia. Historia ponura, najeżona problemami, które ciągną się od wiosny. Szkoła nie była przygotowana na zdalne nauczanie, ale jeszcze mniej przygotowani byli rodzice, którzy musieli w trybie eksternistycznym opanować obsługę wirtualnej szkoły. – Trudno to nawet nazwać zdalnym nauczaniem – denerwuje się Ewa. – Szkoła zalewała nas lawiną zadań i poleceń do wykonania. Trzeba było ściągać materiały, wypełniać i uzupełniać, robić zdjęcia, a później odsyłać. Nie miałyśmy skanera ani drukarki, musiałam pożyczyć. No i kupić dla córki oddzielny laptop, bo nie miała własnego. Kiedy nie dawałam rady, pisałam wiadomość do nauczycieli: „Nie mam możliwości pomóc dziecku we wszystkim i w dodatku na bieżąco. Proszę o wyrozumiałość, jestem samotną matką”.
Irena dobrze zna ten ból. Ma córkę w tym samym wieku co Ewa, Ulę. Przestawienie się na inny tryb nauki to był szok i dla niej, i dla mamy. Tylko lekcje angielskiego odbywały się online, a pozostałe w formie przesyłania tony materiałów do przerobienia. Irena wychowuje Ulę sama, więc wszystko spadło na nią. Po zamknięciu szkoły i scedowaniu obowiązków na rodziny okazało się, że wzrosły koszty. Z jednej pensji trzeba było zaopatrzyć się w dodatkowe pomoce naukowe. Irena musiała dokupić internet, bo w mieszkaniu, które wynajmuje, był słaby przesył danych. Stanęła też przed koniecznością zakupu drukarki. Na to na szczęście wystarczyło z rządowej wyprawki „300 plus”. – Moja córka szóstoklasistka zaczęła nagle… studiować. A ja razem z nią. Po pracy brałam drugi, niepłatny etat jako nauczycielka, tłumacząc Uli matematykę. A przecież mam jeszcze masę spraw na głowie: swoją pracę i cały dom, którym muszę zarządzać w pojedynkę. Ula stale mieszka ze mną – opowiada Irena.
Dziesięcioletnia Tosia jest w opiece naprzemiennej. Tydzień mieszka u mamy, tydzień u taty – Marcina, który – gdy wypada jego kolej – musi się sprężać. Lekcje trwają zwykle do godz. 14, ale najtrudniej jest potem. Trzeba się wziąć do odrabiania tego, co zadane, a to przychodzi Tosi z pewnym trudem. Jest dyslektyczką, łatwo się rozprasza, niecierpliwi, a czas płynie. – Przygotowujemy się do kartkówek, klasówek, robimy ćwiczenia. Ale to się rozwleka i tak wlecze do wieczora. A czasami Tosia zapomina, że coś było zadane. To jest męka. Jeśli nauczyciel zachoruje, nie ma zastępstw. Zajęcia są zazwyczaj wykreślane z grafika, a córka włącza wtedy grę albo bajkę. To samo w czasie długich przerw między lekcjami. A ja muszę ją kontrolować, sprawdzać plan lekcji i przypominać, że zaraz zaczyna się polski. Dobiegam z drugiego pokoju, gdzie z konieczności prowadzę teraz biuro. Wszystko biorę na klatę co drugi tydzień. Nie mam partnerki. Jestem klasyczną samotną matką, ale w męskim wydaniu – próbuje żartować Marcin. Mówi, że córka dobrze się uczy, ale nie przynosi do domu samych szóstek i piątek. Piątki się zdarzają, ale często wpadają czwórki, a i trójki się pojawiają w dzienniku. Ale nie dokręca Tosi śruby. Wszystkim jest trudno. Nie tylko rodzicom. Dzieciom też.
Singlomama bierze karabin
Rok temu Główny Urząd Statystyczny opublikował raport „Sytuacja demograficzna Polski do 2018 roku. Tworzenie i rozpad rodzin”, w którym przyglądał się m.in. liczbie i dynamice małżeństw, rozwodów i separacji. Z danych wynika, że 18 mln Polek i Polaków pozostaje z związkach małżeńskich. Ponad jedną czwartą (9 mln) stanowią panny lub kawalerowie, a pozostałe 5,2 mln to osoby „po przejściach”, czyli wdowy i wdowcy (3 mln), rozwodnicy (1,4 mln) oraz żyjący w separacji (185 tys.), ale też w nieformalnym związku (643 tys.).
Ze wspólnych wyliczeń GUS i Eurostatu wynika natomiast, że co piątą polską rodzinę stanowi matka z samotnie wychowywanymi dziećmi. To jeden z najwyższych wskaźników w Europie – gorzej w statystykach wypadają jedynie Litwa, Łotwa, Estonia i Słowacja. W czasie spisu dziewięć lat temu do samodzielnego opiekowania się potomstwem przyznało się 2,5 mln rodziców, z czego tylko 329 tys. to ojcowie.
Ewa mówi o sobie „singlomama” i już trochę do tego przywykła. Do wybuchu pandemii dawało się wytrzymać, ale od marca z dwiema córkami czuła się jak na nieustającej naradzie sztabu antykryzysowego. Kryzys rzeczywiście nastąpił i to najtrudniejszy z możliwych – wszystkie trzy zachorowały na COVID-19. Ewa wyszła z potyczki z koronawirusem mocno pokiereszowana. A że nie ma jej kim zastąpić, więc musi codziennie na nowo brać się w garść. Przynajmniej próbuje.
– Najgorszy jest brak szkolnych obiadów. Muszę gotować, odgrzewać jedzenie. Można mieć dość, zwłaszcza jeśli dzieci do wykarmienia jest kilkoro, a ten obowiązek spoczywa tylko na jednym dorosłym. To oznacza też regularne zakupy, bo produkty na obiad muszą być świeże. Wiosną, z racji chwilowych braków dostaw w sklepach i długich kolejek, było trudniej, ale brałam karabin i szłam na polowanie – śmieje się. – Teraz jest łatwiej, choć charakter pracy trochę mnie ogranicza. Są dni, kiedy nie mam czasu wyjść do sklepu albo nie mam na to zwyczajnie siły, bo kończę dopiero o godz. 21. To znacząco utrudnia odrabianie lekcji z młodszą córką. Kiedy mamy to robić? Po nocach? – zastanawia się Ewa.
Z zawodu jest psychoterapeutką. Przyjmuje więc pacjentów – albo w gabinecie, albo w domu przed komputerem. Całe szczęście, że ma trzypokojowe mieszkanie, więc w jednym jest podstawówka, w drugim liceum, a w trzecim trwają terapie. Ewa pracuje na słuchawkach (żeby nie słyszeć odgłosów dzieci i nauczycieli z obu zdalnych szkół córek, które wolą zestaw głośnomówiący). Nie może wstać nagle od komputera ani robić przerw, kiedy chce i z zaskoczenia skontrolować Łucję i Idę, czy przykładnie odrabiają lekcje. Bywa, że dziewczyny oglądają film na komputerze. Wie o tym, bo wtedy jej sesje online z pacjentami zaczynają się wieszać, a obraz zacina. Bywa też, że młodsza córka wpada nagle po coś do pokoju mamy (tak jak podczas naszej rozmowy: akurat szukała tabletu) i siłą rzeczy przerywa prowadzoną terapię. W końcu Ewa zatrudniła opiekunkę, która przychodzi trzy razy w tygodniu na 5 godz. i pilnuje, aby Łucja zjadła coś ciepłego i odrobiła lekcje. To dodatkowy koszt, ale inaczej się nie da.
U Ireny największym problemem nie jest samodzielna opieka nad Ulą, lecz walka z nieobecnym w domu, choć obecnym nadal w ich życiu, byłym mężem i ojcem. Ma wyznaczone kontakty z córką, ale usiłuje przejąć kontrolę nad życiem jej matki (choć ma nową partnerkę i osobne mieszkanie). Wysyła SMS-y z pogróżkami albo nasyła na Irenę policję pod pretekstem złej opieki nad córką, którą ona rzekomo zaniedbuje i cały czas zostawia samą w domu. Eksmąż ma ograniczoną władzę rodzicielską, ale wystąpił o jej przywrócenie oraz o opiekę naprzemienną, aby nie płacić alimentów. – Nęka mnie, zakłada kolejne sprawy w sądzie, mści się, bo od niego odeszłam, a kontakty z dzieckiem wykorzystuje jako pretekst do ciągłych ataków. Obie chodzimy do psychologa. Można zwariować. W dodatku ta pandemia – narzeka Irena.
Pracuje w systemie hybrydowym: przez tydzień jest w domu, przez następny w biurze. Musi czasem być na miejscu, bo jej praca nie polega na klikaniu w komputerze. Zajmuje się ochroną środowiska. Ma pod sobą podległe instytucje, które trzeba monitorować. No i córkę, której broni sama przed ekspansywnym ojcem, uciążliwą szkołą i całym złem tego świata. Jako że nie przysługują jej dni wolne na opiekę nad 11-latką, musiała się wiosną zwalniać z pracy, przyjeżdżać wcześniej do domu i upewniać, czy wszystko gra. Podczas pierwszego lockdownu jej firma nie wysłała pracowników na pracę zdalną. Teraz to umożliwia, więc Irena może częściej doglądać domowych spraw na miejscu.
Ojciec negocjator
Ojcowie też miewają pod górkę. Marcin w pandemii nauczył się podzielności uwagi. Jednym okiem pilnuje obiadu, drugim sprawdza, czy córka rzeczywiście jest w zdalnej szkole. Koronawirus zaprowadził w domu degrengoladę, jak Marcin określa to trwające od kilku miesięcy rozprężenie. Tosia wstaje o różnych porach, często włóczy się po domu w pidżamie i potrzeba rodzicielskiego autorytetu, aby jakoś nad tym chaosem zapanować. Wszystko opiera się na niepisanej umowie. Kiedy w planie zajęć pierwsze jest wychowanie fizyczne, Tosia może wstawać „za 10 WF”, ale gdy dzień otwiera polski czy matematyka, wtedy nie ma taryfy ulgowej.
Lepiej negocjować niż rozkazywać. To optymalna metoda na przetrwanie pandemii bez wchodzenia w głęboki konflikt. – Mamy demokrację – zapewnia Marcin. – Są warunki brzegowe, dużo wspólnych ustaleń. Decydujemy np., o której godzinie Tosia powinna iść spać. Albo co będziemy jeść. W tej materii jest chyba najtrudniej. Na śniadanie daję do wyboru owsiankę, parówki, łososia, ale widzę grymas na twarzy i wyrzuty, że u mamy to jest wszystko. Wtedy tłumaczę, że nie jesteśmy restauracją i musimy polegać na zawartości lodówki. A zatem jeszcze raz: owsianka, parówki… Wcześniej jedliśmy o stałych porach, ale to słabo działało, więc odpuściłem. W pandemii odpuściłem definitywnie – śmieje się.
Marcin zajmuje się sprzedażą. Pracuje w domu, ale zajmuje miejsce w salonie. Tosia wcześniej odrabiała lekcje w kuchni, ale tata zrobił dla niej nowe duże biurko, aby mogła się przenieść do własnego pokoju. Kiedy córka jest w szkole za ścianą, przeważnie od 8 do 13 lub od 9 do 14, wtedy on też może bardziej skupić się na pracy. A kiedy jadą dwa razy w tygodniu do stadniny, Tosia bierze lekcje jazdy konno, a Marcin w tym czasie wykonuje zaległe telefony do klientów. – Staram się zrobić jak najwięcej, kiedy ona jest zajęta. Bo jak dziecko nie ma nic do roboty, a człowiek siedzi w domu, to dręczą go wyrzuty sumienia, że coś temu dziecku powinien zaproponować, aby nie uciekało w cyfrowy świat – przyznaje tata Tosi.
Problemem tak naprawdę jest ten realny. Pandemia równa się separacji od rówieśników i Tosia przeżywa w związku z tym huśtawki nastrojów. Dobrze, że ma te konie, bo jest trochę ruchu.
Tomasz, tłumacz, naukowiec i tata 11-letniej Emilii, nie narzeka. Córka u niego właściwie tylko bywa. Przyjeżdża co drugi weekend i jednego dnia w tygodniu, który czasami rozrasta się do trzech, gdy jej mama jedzie w delegację. Emilia jest coraz starsza i zaczyna sama decydować, u kogo chce być. Rodzice nie widzą w tym problemu. W każdym razie Tomasz na pewno go nie dostrzega. Więcej: stara się córce zapewnić u siebie normalność w tych nienormalnych czasach. – To nawet dobrze, że ma zajęcia w domu. Dzięki temu możemy zadbać o naszą relację, choć zawsze mieliśmy dobry kontakt – zapewnia.
Na szkołę córki też nie narzeka, bo dyrekcja od samego początku panowała nad zdalną nauką i dobrze ją zorganizowała. Czasem tylko trzeba córce przypomnieć, że właśnie zaczynają się lekcje, a poza tym tata stara się nie wtrącać, no chyba że zbliża się klasówka, wtedy się włącza. Dostrzega więcej jasnych stron pandemii niż pozostali moi rozmówcy. Na przykład oszczędność czasu na dojazdach do biura czy do szkoły. A jak jest go więcej, można tę nadwyżkę dobrze spożytkować. – Córka zajęła się wystrojem swojego pokoju. Wiesza obrazy, plakaty. A ja jej trochę pomagam. Teraz jesteśmy na etapie malowania – opowiada. Problemem jest według niego samotność w sieci. Nauka wchodzi w strefę rozrywki, więc podział na to co realne (szkoła) i wirtualne (zabawa) mocno się zatarł. Wypróbowane schematy, potrzebne rytuały i codzienne przyzwyczajenia też zostały rozchwiane. Dlatego, aby nie eskalować problemów, ojciec nie trzyma córki krótko na rodzicielskiej smyczy. Chce zaprosić koleżanki? Zaprasza. Chce wyprawić urodziny? Wyprawia. – Nie dajemy się zwariować – komentuje Tomasz. Jest szczęściarzem, bo ma nienormowany czas pracy, więc to, czego nie zdążył zrobić teraz, zrobi później.
Kto pierze, kto rozwiesza
Aby nie dać się pandemii i nie przegrać z kretesem samodzielnej rodzicielskiej walki o przetrwanie, trzeba też jakoś odreagować, zadbać o siebie, trochę odpuścić i poczekać, aż ten kiepski czas minie. Bo przecież kiedyś musi minąć. Irenie o to najtrudniej. Cały czas porusza się w sztywnych ramach codzienności. Czasu dla siebie w zasadzie nie ma, a w wolnej chwili pędzi do mocno zaawansowanych wiekiem rodziców. Robi im zakupy, krótko pogadają, ale na dystans, bo starsi są najbardziej narażeni na zakażenie koronawirusem. A w domu? Ulgę przynosi podział obowiązków. – Ja wstawiam naczynia do zmywarki, córka je wyjmuje. Ja robię pranie, a jak się skończy, ona rozwiesza ubrania na suszarce. Może gdybym chodziła na zakupy, mogłabym się trochę zrelaksować, ale ja niespecjalnie lubię chodzić po sklepach. Wszystko w zasadzie zamawiamy przez internet, bo nie mamy samochodu.
Ewa ma jeden dzień w tygodniu, kiedy nie przyjmuje pacjentów, ale wtedy… ślęczy nad papierami. Zupełnie nie ma kiedy pomyśleć o sobie. Zarywa noce, aby poczytać książkę albo obejrzeć odcinek ulubionego serialu. A jak wygospodaruje odrobinę czasu, razem z młodszą córką układają puzzle, czytają do poduszki albo we trzy popatrzą w telewizję. – Nie chcę narzekać. Stanowimy zgraną paczkę, stoimy za sobą murem. Jestem wyluzowaną mamą. Ale jak ludzie więcej czasu spędzają poza domem, to ich do tego domu później ciągnie, a teraz każdy ma czasami dość obecności drugiej osoby i zaszywa się w swoim kącie. W dodatku muzea, kina i baseny są pozamykane, więc nie ma dokąd pójść. Na dworze zimno i szybko zapada zmrok. Trudny czas – smutno podsumowuje Ewa.
W grafiku Marcina najluźniej jest między 7 a 9 rano. Wtedy słucha ulubionej audycji w radiu, a jednocześnie myje się, robi śniadanie, przygotowuje do pracy. Natomiast wieczorami – kiedy córka położy się spać – próbuje poczytać i posłuchać zaległych podcastów. Nie ma w domu telewizora, ale ostatnio przyniósł z pracy projektor. Siadają we dwoje i robią sobie kino familijne. Czasem ktoś ich odwiedzi i pograją ze znajomymi w planszówkę, czasem pójdą na łyżwy, a w weekendy zdarza się odwiedzić babcię, choć w pandemii trzeba zachować ostrożność i ograniczyć kontakty. – Babcia świetnie gotuje. Ja jestem lodówką, a ona restauracją – śmieje się Marcin, nawiązując do trudnych wyborów kulinarnych Tosi. – Chciałbym powrotu do normalnej pracy i normalnej szkoły. Innych życzeń nie mam. To jest mój raj utracony, za którym tęsknię.