Czytam na forach wypowiedzi rodziców, którzy zawiedzeni zdalnym systemem chcieli spróbować z domową edukacją i są rozczarowani. Mówią, że nie tak miało być, że brakuje im sił. Tylko co oni sobie wyobrażali?
Obawiam się, że rodzice, którzy w ostatnich miesiącach postawili na edukację domową, srodze się przeliczyli. Myśleli, że to będzie remedium na naukę zdalną w czasach pandemii, a dyrektorzy szkół dostarczą im gotowe rozwiązania, które oni potraktują jak pracę domową zakończoną większą klasówką. Nic bardziej mylnego – mówi Beata, weteranka edukacji domowej. Jej syn niedawno rozpoczął studia. Po latach nauki w domu. Dlaczego ona wybrała dla swojego dziecka, jedynaka, to rozwiązanie? Ma proste wytłumaczenie: wiedziała, że żadna szkoła jej się nie spodoba. – I mówię to ja, była nauczycielka, w zawodzie do 1993 r. – podkreśla.
Zanim jednak tak się stało, jej syn poszedł do szkoły jako siedmiolatek. – Poziom nauczania był niski, dużo nadrabialiśmy w domu – wspomina. Gdy chłopiec zdał do czwartej klasy, wytrzymali dwa miesiące. – Nauczyciele zarzucali dzieci pracami domowymi i kolejnymi klasówkami. Plan lekcji był jak ser szwajcarski, tyle w nim było pustych okienek. Mieszkamy na wsi, do szkoły mieliśmy ładnych kilkadziesiąt kilometrów. Musieliśmy wstawać o świcie, by zdążyć. Ponieważ syn wyprzedzał poziomem innych uczniów, uzgodniłam z pedagogami, że skoro na lekcji się nudzi, niech czyta książki – opowiada.
W końcu uznała, że przejdą na edukację domową. – To był czas, gdy nie można było zrobić wolty w trakcie roku szkolnego, musieliśmy więc poczekać do wakacji. Od piątej klasy, przez ówczesne gimnazjum i liceum, syn uczył się już pod naszym kierunkiem – wspomina. Czy miała wątpliwości? – Baliśmy się o matematykę. W podstawówce jeszcze damy radę, myśleliśmy z mężem, ale potem? Szukaliśmy szkoły, która mogłaby nam w tym pomóc – opowiada.
Tłumaczy, że w edukacji domowej dziecko jest przypisane do konkretnej placówki i za zgodą jej dyrektora wchodzi w taki tryb. Za dzieckiem do szkoły idzie dotacja. I zaczynają się pierwsze problemy. Zdarzają się placówki, które przekonują, że ta kwota „tracona” jest na organizowanie egzaminów (dziecko musi w ciągu roku zaliczyć przed komisją każdy z przedmiotów), administrację, korespondencję itp. – Tak argumentowała jedna szkoła. Tymczasem środki z dotacji mogą również iść na lekcje muzealne, basen, a dla uczniów z orzeczeniem o potrzebie kształcenia specjalnego, czyli np. na zajęcia z logopedą, rehabilitację. W kolejnej placówce nauczyciele podczas egzaminów nie trzymali się tego, co mówi podstawa programowa, ale podręcznika, do którego się przyzwyczaili. Potem znaleźliśmy szkołę bliżej nas, w województwie łódzkim (mieszkamy 20 km od Łodzi), ale jej założyciel wplątał się w niejasne interesy i trzeba było się ewakuować. W końcu trafiliśmy na szkołę w Drohiczynie, w której mój syn był od drugiej gimnazjalnej do studiów. Bo tutaj wszystkie powyższe problemy nie istniały – mówi.
Przekonuje, że przeszła szkołę życia, szukając placówki wspierającej edukację domową. Teraz przekazuje innym swój know-how. Czyli? Szkoła musi wywiązywać się z nałożonych na nią zadań, przede wszystkim nawiązać kontakt z placówką rejonową dziecka i poinformować, że uczeń jest w edukacji domowej, ustalić w porozumieniu z rodzicami terminy egzaminów. Do tego musi mieć pełną dokumentację osiągnięć szkolnych i być dostępna dla rodziców w przypadku, gdy chcą np. zaświadczenie potrzebne do uzyskania wyprawki 300 plus.
– Nie jesteśmy krezusami – przekonuje Beata. Ale w ich przypadku edukacja domowa okazała się rozwiązaniem tańszym. Odpadło codzienne dowożenie syna do szkoły. I wiele wydatków, które szkoły wymuszają, jak rzeczy na plastykę czy technikę (w edukacji domowej tych przedmiotów nie ma). Do tego ich rodzinna firma, naprawa sprzętu AGD, pochłaniała coraz więcej czasu, przybywało zleceń. Więc syn po skończonych lekcjach często musiał czekać na rodziców.
– A w edukacji domowej jesteśmy panami własnego czasu. Stworzyłam ze znajomymi w Łodzi rynek wymiany podręczników. Mąż jest pasjonatem fizyki, więc robiliśmy doświadczenia nie tylko dla syna, ale i znajomych dzieci uczących się w domach. Inni rodzice też pomagali. Gdy okazało się, że jest nas więcej, udawało się wynegocjować zajęcia grupowe na uczelniach – wylicza. Czas płynął. Jej syn zdał maturę, dostał się na informatykę. Studia są online. Z założenia miały takie być. – Najwyraźniej przejął po nas myślenie, że nie ma co tracić czasu na dojazdy i pieniędzy na opłacenie stancji – stwierdza Beata.
Dyrektor niepublicznych Szkół Benedykta w Drohiczynie, Krzysztof Kacuga, opowiada, że w ostatnie wakacje dzwonili do niego głównie rodzice młodszych uczniów z pytaniem, jak rozpocząć edukację domową. Ale już całą jesień wiele pytań było od rodziców dzieci w liceach. – I to z tej grupy przybyło nam najwięcej uczniów – mówi. To możliwe, odkąd zmieniły się przepisy i nie trzeba z podjęciem tej edukacji czekać do końca roku szkolnego.
Kacuga mówi o wytycznych, które dotyczą wszystkich uczniów. To zakres materiału z każdego przedmiotu w każdej klasie, który trzeba opanować. Do tego na stronie szkoły są wymagania na poszczególne oceny. – Rodzic i uczeń muszą się z nimi zapoznać – podkreśla. Bo każdy przedmiot kończy się egzaminem rocznym, klasyfikacyjnym, składającym się z części pisemnej i ustnej. Nie ma jednego terminu ich zdawania, można umawiać się indywidualnie. W warunkach pandemii odbywają się na platformach (pisemne) oraz na teamsach, ostatecznie nawet przez telefon (ustne).
Podkreśla, że wybór edukacji domowej nie jest biletem w jedną stronę, ale jak ktoś już się na nią zdecyduje, to rzadko rezygnuje.
Inna filozofia, fałszywa wiara
Choć były już minister edukacji Dariusz Piontkowski przekonywał na początku tego roku szkolnego, że nie ma danych potwierdzających wzrost zainteresowania edukacją domową i dziś objętych nią jest niespełna 12,5 tys. dzieci, to dyrektorzy placówek podtrzymują zdanie o trendzie wzrostowym. Przede wszystkim dlatego, że resort posługuje się jednorazowo zebranymi danymi, a kolejni chętni zgłaszali się już po wrześniu 2020 r. – Mamy blisko stuprocentowy przyrost – mówi Artur Abramowicz, dyrektor i właściciel prywatnej szkoły im. Zofii i Jędrzeja Moraczewskich, słynnego „Moracza”. Choć nadal nie jest to taki boom, jaki wieściły media. – Nauka w domu to inna filozofia edukacji. Całą odpowiedzialność biorą na siebie rodzice. To głównie ludzie, którzy idą przez życie jak czołg. Nie chcą wtłaczać dziecka w system, który im się nie podoba, lub zostali już jakoś przez ten system doświadczeni.
Wie, co mówi, bo przerabia to na własnej skórze. Był już dyrektorem stacjonarnej szkoły w Sulejówku, gdy urodziły mu się trojaczki: dwóch synów i córka. Od 2009 r. pojawiła się prawna możliwość, by edukacja domowa była realizowana również przy wsparciu placówek niepublicznych. – Znaleźliśmy nauczycielkę nauczania wczesnoszkolnego, która dwa razy w tygodniu odwiedzała nas na półtorej godziny i sprawdzała, czy realizujemy podstawy programowe. Nigdy nie miała zastrzeżeń do pracy mojej żony, która przejęła rolę głównej edukatorki. Posyłaliśmy też dzieci na treningi, zajęcia muzyczne. Po pierwszym roku zobaczyliśmy, że to się udaje – opowiada. Choć konkurencja podśmiewała się: co to za szkoła prywatna, której dyrektor nie posyła do niej własnych dzieci?
Synowie i córka rośli. Ich rodzice przyjęli zasadę, że postawią na matematykę, polski, języki obce. Zatrudnili „wsparcie merytoryczne”. Pozostałe przedmioty również są ważne, ale nie na tyle, by zajmowały czas potrzebny na realizowanie pasji. I nagle okazało się, że chętnych na taką edukację jest więcej. Zaczęli do nich dzwonić, dopytywać. Ojcowskie doświadczenie przełożyło się więc na pracę dyrektorską. – Moim pomysłem było np. przygotowanie podstawy programowej w 10 odcinkach. Coś na wrzesień, październik itd. Nagradzamy też uczniów, którzy w edukacji domowej pracują systematycznie. Jeśli przygotowują opracowania, dodatkowe zadania, zamiast egzaminu z całości materiału dostają możliwość odpowiadania tylko z wybranej puli zagadnień – opowiada.
O stereotypach związanych z edukacją domową może długo opowiadać. Jeden mówi, że jest grupa rodziców chcących chować dzieci wyłącznie na swoją modłę, według konserwatywnych ideałów. – Tak czasem jest, ale czy to źle? – pyta. I nieco pompatycznie dodaje: – Po 123 latach niewoli to właśnie edukacja domowa spowodowała, że w 1918 r. mogliśmy odpalić guzik z napisem „Polska” i w dwudziestoleciu międzywojennym funkcjonować jako państwo.
Kolejny stereotyp? Edukacja domowa jest dla ludzi zamożnych. – A ja myślę, że fałszywa jest wiara w darmową szkołę – ripostuje. Wspomina, że gdy chciał dostać się na wymarzone studia, rodzice wysyłali go na prywatne korepetycje. Teraz w jego rodzinie, by sprostać uczeniu dzieci, żona – fizjoterapeutka po AWF, nie wróciła do pracy zawodowej. Za to były momenty, kiedy on pracował na kilka etatów. Rano w szkole, popołudniami robił tłumaczenia. – W zamian mam komfort, że dzieci są chowane i uczone tak, jak wymarzyliśmy. Reszta to kwestia wyborów. Można posłać dziecko do prywatnej szkoły, gdzie czesne wynosi kilka tysięcy złotych. Można też uczyć własnymi siłami. Wówczas 500 plus wystarczy na opłacenie dodatkowej lekcji z profesjonalistą dwa razy w miesiącu – przekonuje.
Hektolitry pieniędzy
Dominika Szymańska w edukacji domowej jest od trzech lat. – Franek, starszy syn, przeszedł w siódmej klasie, bo stacjonarna szkoła nas zawiodła – mówi. Dodaje, że zawsze chciała mieć dzieci solidnie wykształcone, ale z otwartymi umysłami. Nie korporacyjne szczury, lecz ludzi z własnymi emocjami.
Podkreśla, że wcześniej jej dzieci chodziły do bardzo dobrej prywatnej szkoły. Rygorystycznej i fantastycznej, jak mówi. Okazało się jednak, że Franek zaczął z pasją uprawiać sport. – Piłkę nożną. Tak, to pospolite, ale on jest systematyczny i angażuje się w swoje pasje całym sobą. Próbowałam zainteresować go czymś bardziej eleganckim, jak wspinaczka, ale nie dał się przekonać – opowiada Dominika. Jej syn jest doskonałym uczniem, lubianym przez inne dzieci. Lecz w pewnym momencie zaczął gasnąć w oczach. Pedagog szkolny zaproponował indywidualny tok nauczania, tak by chłopak mógł lepiej godzić naukę z treningami. I choć dyrektor szkoły przystał bez wahania na ten pomysł, nauczyciele nie akceptowali tego, że Franek nie był obecny na każdej lekcji. Później Dominika próbowała jeszcze autonomicznego systemu nauczania, w którym uczeń nie jest przypisany do jednej klasy, a niektóre klasówki zalicza poza lekcjami. Ale i to nie wypaliło.
I tak postanowiła spróbować edukacji domowej. – Sprzyjało mi szczęście, bo udało się w dwa tygodnie dostać zaświadczenie o możliwości kształcenia z poradni psychologiczno-pedagogicznej, choć zwykle terminy konsultacji są dużo dłuższe – wspomina. Potem wystarczyło wybrać szkołę, która pokieruje nas w tej drodze. Wybrała „Moracza”. Nie podoba jej się myślenie, że edukacja domowa to „olanie systemu”. Dziś widzi, że to nie pomysł dla każdego. Krzywdzi dzieci, które np. mają problemy z nawiązywaniem relacji, bo tu, jak przekonuje, izolowanie dziecka jest jednak ogromne. By temu zapobiec, próbuje wypychać synów na najróżniejsze spotkania grup rówieśniczych.
Młodszy, Szymon, jest w edukacji domowej od początku tego roku szkolnego. Nie przez pandemię. – Mimo wszystko dopadły nas obawy, czy to słuszna decyzja – mówi Dominika. To dlatego, że starszy, Franek, wysiedział już swoje w ławkach, nachodził z plecakiem do szkoły. I ona nie wyobraża sobie jego rozwoju bez tych doświadczeń. A Szymon? Ma 10 lat, jest w czwartej klasie i na razie zachwyca się życiem bez klasy i ławek. – Ale widzę, że brakuje mu rozmów w szatni, zabaw na korytarzu. Myślę, że edukacja młodszego ucznia jest dla rodziców dużo większym wyzwaniem – stwierdza.
Idzie do lodówki. Jak w każdym domu wiszą tu plany lekcji i grafiki. Dopiero uważniejsze spojrzenie ujawnia różnice. Każdy dzień zaplanowany jest od 8.00 do wieczora, nawet 20.30. Chłopcy poza lekcjami w domu mają też treningi, zajęcia z lektorami języków obcych (angielski i hiszpański). Wolne weekendy nie istnieją tu w klasycznym rozumieniu tego słowa, bo zajęcia są i wtedy. Podobnie, jeśli chodzi o ferie i wakacje. – Wyznaczamy sobie cele, np. zdać egzamin wcześniej, lepiej. Zostawienie czegoś na ostatnią chwilę (w edukacji domowej to zwykle maj) wydaje mi się niewłaściwe – mówi Dominika. Żeby się udało, piszą plany tygodniowe, które modyfikują zależnie od postępów w nauce. – Liczy się systematyczność, nie ma leżenia na kanapie. To mój sposób na edukację domową. Gdy widzę, że któryś z synów zaczyna odpuszczać, mamy rodzinną naradę i szukamy przyczyny – opowiada.
Dominika Szymańska bardzo bała się odpowiedzialności. Nie zrezygnowała z pracy, bo, jak przekonuje, dodatkowe zajęcia wymagają hektolitrów pieniędzy. Powtarza dzieciom, że aby coś osiągnąć, trzeba dać z siebie wszystko. – Nie jestem rodzicem, który realizuje „projekt dziecko” – protestuje. Wyjście dzieci z systemu okupiła wieloma nieprzespanymi nocami. Wie, że nie jest nieomylna. Bywa, że siedzi nad równaniami logarytmicznymi i rwie sobie włosy z głowy. Czasem szuka ludzi, którzy mogą pomóc. – Nie ma we mnie pychy. Chcę dać moim dzieciom sygnał, że z miłości do nich jestem w stanie rezygnować z wygodnego życia. Poza tym doszłam do tego, że wspólne uczenie się o rozmnażaniu patyczaków ma swój urok. Spędzamy czas razem i budujemy fundamenty – dodaje.
Nasze wartości, ich demoralizacja
– Gdybym jako zwykły czytelnik przeczytał o sobie, że ojciec ośmiorga dzieci zorganizował szkołę w domu, to pewnie przemknęłoby mi przez głowę: ot, kolejny dziwak – uśmiecha się Lucjan Przykorski. Zaraz precyzuje, że w jego przypadku najpierw pojawiła się edukacja domowa, a potem kolejne dzieci. – Prawdę mówiąc, dzięki niej doczekaliśmy się dużej rodziny.
Zaczęło się przeszło 10 lat temu. Na świecie pojawiła się pierworodna córka, Basia, i rodzice szukali dla niej przedszkola. W jednym, wymarzonym, nie było miejsc. W kolejnym, gdzie została przyjęta, po jakimś czasie okazało się, że zamiast bawić się z innymi, siada skulona w kącie. Tym, co przesądziło o ich wyborze, było zaproszenie na spotkanie rodziców przyszłych pierwszoklasistów do szkoły rejonowej. Budynek piękny, po remoncie, z salą teatralną, aulą. Dyrektor mówił, że są mebelki dla maluchów, szatnie dopasowane do sześciolatków, obrazki na ścianach i dywaniki do siadania. Cud, miód i ani słowa o nauce. – A potem na wakacjach poznaliśmy małżeństwo, które miało już dzieci w edukacji domowej i postanowiliśmy, że też spróbujemy – opowiada. Ośmieliło ich to, co usłyszeli: nie chodzi o to, by rodzic nauczył dziecko wszystkiego, ale by nauczył dziecko się uczyć.
Dziś w ich domu uczy się już sześcioro dzieci. Pierworodna jest w drugiej klasie liceum, a najmłodszy szkolnym stażem Franek jest pierwszakiem. – Mamy zasadę: po każdym roku pytamy dzieci, czy nie chcą pójść do stacjonarnej szkoły. Bo postanowiliśmy z żoną, że uszanujemy każdą ich decyzję. Dotychczas nikt się nie wyłamał – dodaje.
Przyznaje, że 99 proc. odpowiedzialności za naukę wzięła na siebie żona, która w ich domu z ogrodem na peryferiach Warszawy ma swoje centrum dowodzenia. On prowadzi firmę, zarabia. Jego zdaniem to dzięki edukacji domowej ma lepszy kontakt z dziećmi. Wie, kiedy powiedzieć pracy: dość. – W ten sposób może omija mnie oszałamiająca kariera, ale nie tracę z pola widzenia tego, co najważniejsze, rodziny – uśmiecha się. Oboje z żoną są po studiach wyższych. On informatyk, ona chemik. – Efekt tego taki, że gdy syn ostatnio zdawał egzamin z chemii, dostał szóstkę. Niechby spróbował mniej – mówi ze śmiechem.
W tej „szkole” są określone godziny nauki, ale „dyrekcja” dopuszcza odstępstwa. Gdy dopisuje pogoda, zamiast siedzieć nad książkami i biologią, rodzina pakuje się do samochodu i jedzie do ogrodu botanicznego. A zamiast lekcji historii czasem lepszy jest wypad do Muzeum Powstania Warszawskiego, by zagrać w „1, 2, 3 warszawiakiem jesteś Ty”.
Dużą rodzinę ma również Agnieszka Filipiak. Odkąd wyszła za mąż, kolejne dzieci pojawiały się niemal rok po roku. Jednocześnie wiedziała, że rodzinę tworzą ludzie, a o przywiązaniu się do miejsca nie będzie mowy ze względu na ich częste przeprowadzki. Na spotkaniach i forach dla rodzin wielodzietnych odkryła, że edukacja domowa nie jest domeną jedynie ludzi z dyplomem studiów i grubym portfelem. To ośmieliło ją i męża, choć oboje mają wykształcenie średnie.
Dziś mają dziewięcioro dzieci. Pięcioro uczniów, od pierwszej do szóstej klasy szkoły podstawowej. Oraz cztery maluchy, spośród których Franek rusza do zerówki od przyszłego roku. – Odpadają nam wywiadówki, rozmowy z nauczycielami, szkolny wyścig o oceny i popularność w grupie. Ale pozostają krew, pot i łzy, czyli spory z dorastającymi dziećmi, zaganianie do nauki – mówi Agnieszka.
Poligonem doświadczalnym jest w tej rodzinie edukacja najstarszej córki, bo tu wszystko jest nowe. Jak się uda, to z kolejnymi rocznikami idzie łatwiej. Przed pandemią bywało, że w domu zjawiały się inne dzieci uczące się poza systemem i razem przerabiali trudniejsze partie materiału. Dziś pozostaje internet, ale jak przekonuje Agnieszka, na YT można znaleźć genialne nagrania nauczycieli. Tak np. ostatnio jej córka poradziła sobie z zadaniami z matematyki, których nie chwytała. Są też darmowe aplikacje do nauki języków.
– Cały nasz dzień nastawiony jest na edukację. Żeby się udało, żartujemy z mężem, obniżyliśmy standardy czystości. Sprzątanie może poczekać – opowiada. Do nauki siadają o 10 rano, bo jak przekonuje, nie ma co wstawać skoro świt. A potem „starszaki” biorą się do lekcji, ona asystuje swoim pierwszo- i drugoklasistom w składaniu literek, czytaniu. Stara się dzielić dzieci na grupy, tak by przez trzy godziny skupiać się na konkretnych zadaniach, ale czasem nie sposób zapanować nad chaosem. Bo akurat któreś z młodszych dzieci uzna, że jest wilczo głodne albo zapragnie pograć w piłkę z rodzeństwem pod stołem. – Mimo to nie mamy zaległości, egzaminy dzieci zaliczają w terminie – podkreśla ich mama.
Czy gdyby dzieci poszły do zwykłej szkoły, byłoby prościej? W teorii, bo zaraz zaczęłyby się rozmowy o tym, że skoro ktoś ma markową bluzę, makijaż, fryzurę, to dlaczego ja jej nie mam? – Tak, boimy się demoralizacji. Tak, nie chcieliśmy, by ktoś inny przekazywał dzieciom wartości. I tak, nie chcieliśmy powielić schematu, w którym na pewnym etapie dorastania z roli powierników, doradców, a nawet mentorów rodziców wypiera grupa rówieśnicza – dodaje. Czy to się udało? – Myślę, że tak. Ale musiałam ubrać się w gruby pancerz, bo nawet rodzina mówiła, że chowamy dzikusów. Dopiero niedawno zaczęli doceniać pracę, jaką wkładamy w wychowanie. Dziś to raczej ja muszę sobie pewne rzeczy w głowie lepiej układać. Szczególnie gdy czytam o tym, co w edukacji domowej robią mamy jedynaków czy dwójki. Niektóre wspólnie z dziećmi chodzą na warsztaty ceramiki, a ja jestem dumna, gdy uda mi się zrealizować plan dnia i jeszcze wydać obiad – opowiada.
Ale prawda jest taka, że to Agnieszka Filipiak bywa dla innych rodziców wzorem. Zgłaszają się do niej po poradę również ci, którzy chcą z edukacją domową dopiero startować. – W pandemii często mam takie pytania – potwierdza. Zdecydowanie odradza nagłego przerzucania się ze szkolnej ławki do domu, gdy dzieci jest więcej niż dwójka. To byłby za duży szok. – Ja edukacji domowej uczę się stopniowo, od lat, wrastam w nią. Jestem ze swoimi dziećmi cały czas, wiem, jak reagują, na co je stać. Niestety, czytam teraz na forach wypowiedzi rodziców, którzy zawiedzeni zdalnym systemem chcieli spróbować sami i są rozczarowani. Mówią, że nie tak miało być, że brakuje im sił. Tylko co oni sobie wyobrażali?