Obowiązująca konstytucja głosi: „Nauka w szkołach publicznych jest bezpłatna. Ustawa może dopuścić świadczenie niektórych usług edukacyjnych przez publiczne szkoły wyższe za odpłatnością” (art. 70 ust. 2), a ponadto: „Władze publiczne zapewnią obywatelom powszechny i równy dostęp do wykształcenia” (art. 70 ust. 4). Czy te konstytucyjne dyspozycje są respektowane?
W odniesieniu do kwestii dopuszczalności odpłatnego kształcenia przez publiczne szkoły wyższe swego czasu wypowiedział się Trybunał Konstytucyjny. Uznał, że dyspozycja bezpłatności dotyczy tylko kształcenia w granicach przyznanej dotacji. Tak więc nawet gdy więcej niż połowa studentów płaci czesne – wszystko może być OK. Sędziowie okazali się nadzwyczaj zdolni. Przy czym – o ile wiem – nie zaprzątali sobie głów odpowiedzią na pytanie, co znaczy, że „nauka jest bezpłatna”, a dostęp jest „powszechny i równy”. Jednak interpretacja tych konstytucyjnych dyrektyw ma wielce fundamentalne i praktyczne znaczenie.
Gdyby pójść szlakiem przetartym przez sędziów trybunału w odniesieniu do szkół wyższych i zdefiniować odpowiednio wąsko naukę (kształcenie) na poziomie podstawowym i średnim, można by uznać, że liczne elementy procesu dydaktycznego bezpłatne być nie muszą. Po trosze tak się zresztą dzieje. „Od zawsze” bezpłatne nie są podręczniki i pomoce szkolne. W coraz szerszym zakresie bezpłatne nie są różne dodatkowe świadczenia oferowane przez szkołę.
Generalnie biorąc, wyższy poziom nauki rodzice mogą zapewnić swoim pociechom, posyłając je do prywatnych szkół (nie wiadomo dlaczego zwanych społecznymi). Te szkoły, choć otrzymują subwencję oświatową, pobierają oczywiście czesne. Sytuacja szkół publicznych też jest wielce zróżnicowana. Nie chodzi tu o zróżnicowanie wynikające z wielkości subwencji budżetowej. To zróżnicowanie próbuje uwzględnić obiektywne różnice kosztów kształcenia. Istotne nierówności wynikają z dotacji dla szkół przyznawanych przez gminy. Bogate na ogół dopłacają bardzo dużo, biedne niewiele lub zgoła wcale.
Są, jak widać, poważne powody, by uznać, że konstytucyjna gwarancja dostępu do edukacji „równego i powszechnego” jest – jak dotąd – zapisem pustym. Ale nie brak zwolenników tej sytuacji. Niektórzy z nich przebąkują o potrzebie zmiany konstytucji. Inni uważają, że da się (jak będzie trzeba) odpowiednio ją zinterpretować. Ale są też poważne argumenty, by domagać się dostosowania (przynajmniej częściowego) praktyki do wymogów konstytucji.
Obowiązujące (?) zapisy powstały z powodów etycznych, ale i wyrosły z przekonania, że państwo powinno zrobić możliwie wiele, by zapewnić młodym ludziom równy start. To przecież bardzo ważne zarówno dla funkcjonowania demokracji, jak i dla rozwoju gospodarki. Wbrew temu, co twierdzą aktywiści SLD, system komunistyczny równego startu nie zapewniał. Ale też nie został on zapewniony po transformacji, a od kilku (a może raczej od kilkunastu) lat zasada równego startu jest coraz bardziej iluzoryczna. Negatywne tego następstwa w długim okresie są nieuchronne.
Ktoś powie: premier to dostrzegł i dlatego rząd szykuje bezpłatny podręcznik. Jakoś wątpię, by troska o równe szanse młodzieży z nagła zdominowała wyobraźnię premiera. Nagłość działań w tym zakresie każe szukać ich motywów raczej w zbliżających się terminach wyborów. Ale niezależnie od motywacji to jest generalnie rozsądny kierunek. Lepiej dać dziecku podręcznik niż rodzicom pieniądze, bo będą też i tacy (choć bardzo nieliczni), którzy te pieniądze (za pośrednictwem zakupu produktów monopolowych) zwrócą do budżetu.
Oczywiście projekt rządu nie mógł się spodobać tym, którzy dotychczas tłukli kasę na podręcznikach. Krzyczą w niebogłosy i strasznie są zatroskani o szkolną dziatwę. Trzeba mieć nadzieję, że swojej batalii nie wygrają. Niestety, projekt rządowy ma całą masę wątpliwych rozwiązań, co wielce ułatwia jego krytykę. Może się więc zdarzyć, że „dziecko zostanie wylane z kąpielą”. Tak jest, gdy politykę formułuje się z poniedziałku na wtorek i pod wpływem doraźnych sondaży.