W podsumowaniach 2013 r. niewiele było o bardzo ważnej zmianie, która może przynieść i nową jakość, i nowy obszar sporów w polityce społecznej. Chodzi o manewr tak sprytny, że może się okazać społecznym przełomem dekady. Tylnymi drzwiami, bez rozgłosu – ba!, nawet bez użycia samego terminu – dokonała się zmiana w prawie, która za chwilę poważnie przekształci nasz krajobraz edukacyjny. W czerwcu 2013 r. Sejm wprowadził w Polsce de facto bon oświatowy, jako część ustawy dotyczącej przedszkoli za złotówkę.
Taki bon nie ma postaci materialnej. Chodzi o system finansowania edukacji obecny w wielu krajach od II połowy ubiegłego wieku. Rodzice uczniów wybierają dla swojego dziecka szkołę spośród oferty różnych instytucji: państwowych, prywatnych, wyznaniowych, prowadzonych przez stowarzyszenia i organizacje społeczne. Nie płacą czesnego, ponieważ koszt nauki pokrywa dotacja z budżetów gminy albo państwa, która „idzie za uczniem”. Inaczej mówiąc – sami decydujemy, gdzie w oświacie idą nasze podatki. Budżet placówki składa się z centralnie wyliczanego kosztu jednostkowego pomnożonego przez liczbę zgłoszonych uczniów.
Jest to ważna różnica w stosunku do systemu stricte państwowego lub samorządowego. W poprzednich warunkach szkoła lub przedszkole musiało być prowadzone przez samorząd lokalny, aby móc dostawać 100 proc. pieniędzy ze wspólnej kasy. W nowym systemie może to być również jednostka prywatna – pod warunkiem że nie pobiera opłat za naukę wprost od uczniów, a także spełnia kilka innych kryteriów związanych z podstawą programową, powszechną dostępnością, poszanowaniem wolności sumienia i wyznania.
Oczywiście są szkoły, które o tych kryteriach nie myślą. Choćby dlatego, że chcą dodatkowych opłat, stawiają na elitaryzm finansowy albo ograniczają nabór do sprofilowanego grona, np. do wyznawców jednej religii. Te pozostają w sektorze niepublicznym, z budżetu biorąc tylko część dotacji, niepokrywającą kosztów.
Polska ustawa jest inna, bo wprowadza bon wcześniej, jeszcze przed podstawówką. Voucher edukacyjny to u nas właściwie bon przedszkolny. Deklarowanym celem było zmniejszenie obciążeń płynących wprost z kieszeni rodziców, co ma przynieść większe uprzedszkolnienie w powiązaniu z prawną gwarancją miejsca dla coraz młodszych dzieci.
Wejście systemu od kuchni ma tę zaletę, że reforma zeszła z linii ciosu jej krytyków, takich jak przeciwnicy pluralizmu światopoglądowego w szkołach albo najbardziej zachowawcze związki zawodowe. Uniknięto walki na populistyczne hasła.
Sceptyk powie oczywiście, że to półśrodki. Być może gros przedszkoli niepublicznych uzna budżetowy wsad za nieznaczący i zostanie w sektorze prywatnym, pobierając tradycyjne czesne. Chodzi jednak o zasadę. Mimo że dopiero w przedszkolach, a nie w szkołach, to jednak wielość równoprawnych podmiotów w sektorze budżetowym stała się faktem.
System bonów ma zażartych krytyków. Sprzeciwiają się głównie zachowawcze związki zawodowe, takie jak ZNP. Dowodzą, że skoro prawo nie zwiększa puli pieniędzy, to placówki działające dla zysku będą musiały komuś zabrać, by ten zysk osiągnąć. Oszczędzą na pensjach i warunkach pracy nauczycieli pozbawionych państwowej ochrony. Zdaniem krytyków każda akcja niepodnosząca sumy nakładów na oświatę będzie niewypałem.
Argument nie jest całkiem bezpodstawny, ale też niewolny od demagogii. Szukanie funduszy i prywatnych sponsorów – całkiem przecież naturalne w edukacji – może być realizowane równie skutecznie przez szkoły gminne, jak przez niepubliczne. Przepisy budzące inicjatywę i dodające element konkurencji sprzyjają zwykle twórczym środowiskom szkolnym. Co najważniejsze, ambitna, nowoczesna oferta może być dzięki temu częściej dostępna dla wszystkich rodziców. Nie tylko tych, których stać na wysokie czesne.
Czy przedszkola za złotówkę spełnią zadania, na czele z dostępnością miejsc i zwiększeniem szans zawodowych młodych rodziców – pokażą najbliższe trzy lata. Na razie są szansą na zmianę mentalności. A to już dużo.

Marek Szpanowski, nauczyciel, publicysta