950 tysięcy obywateli podpisało się pod wnioskiem o referendum w sprawie sześciolatków w szkołach, który wczoraj trafił do Sejmu. Ale raczej nie opuści parlamentu i do głosowania nie dojdzie. Za jego odrzuceniem prawdopodobnie zagłosują PO i PSL. Referendum powinno być plebiscytem w ważnej sprawie. Staje się jednak bronią polityczną w rękach opozycji, której jak ognia boją się rządzący.
Kazimierz Kik, politolog, profesor Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach.
/
DGP
/
Pawel Ulatowski
Prof. Marek Chmaj, konstytucjonalista ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej
/
DGP
Celem referendum jest zakwestionowanie rządowych planów wprowadzenia dla sześciolatków obowiązku pójścia do I klasy. Ale nie tylko. Autorzy wniosku stawiają pytania o pięć kwestii. Oprócz zniesienia obowiązku szkolnego dla sześciolatków i przedszkolnego dla pięciolatków pytania dotyczą likwidacji gimnazjów, przywrócenia pełnego kursu historii w liceum oraz ustawowego wstrzymania likwidacji publicznych szkół i przedszkoli. – Jesteśmy pewni swoich argumentów, że społeczeństwo podejmie lepszą decyzję niż politycy – mówi Tomasz Elbanowski, jeden z inicjatorów referendum. Zanim jednak decyzję będzie mogło podjąć społeczeństwo, Sejm zdecyduje, czy w ogóle do referendum dojdzie. Na razie mają zostać przeliczone i zweryfikowane podpisy, dopiero potem, prawdopodobnie po wakacjach, wniosek trafi pod obrady. Tu podział jest klarowny. Autorzy wniosku liczą na poparcie opozycji i je dostaną. Niektóre postulaty, m.in. likwidacja gimnazjów, są popierane przez PiS i SLD. Decydować jednak będzie rząd, a on jest przeciwny wnioskowi. Od września przyszłego roku do I klasy obowiązkowo trafi pierwsze pół rocznika sześciolatków.
– Referendum to spóźniona inicjatywa. Decyzja została podjęta kilka lat temu i przesuwany był tylko jej termin wejścia w życie, by samorządy się do niej przygotowały. Teraz jej oczekują – mówi szef klubu PO Rafał Grupiński. Dlatego PO będzie przeciwko wnioskowi, a PSL daje nieoficjalnie do zrozumienia, że nie poprze inicjatywy.
Czy wniosek z niemal milionem podpisów obywateli zatroskanych o dzieci przełamie fatum instytucji referendum?
Pierwszy raz inicjatorami udanego wniosku o przeprowadzenie
referendum z taką liczbą podpisów nie jest duża organizacja, partia polityczna, ale grupa obywateli. – Inicjatorzy muszą uważać, aby zapewnić sobie kontrolę. Bo jeśli sprawę oddadzą politykom, to efekt może być inny od tego, na jakim im zależało – stwierdza dr Mikołaj Cześnik związany ze Szkołą Wyższą Psychologii Społecznej i Instytutem Nauk Politycznych PAN.
Jednak
konstytucja wskazuje, że decyzja dotycząca dalszych losów wniosku będzie decyzją polityczną podejmowaną przez parlament. Wniosek trafia w tryby politycznej machiny i pod kątem korzyści dla poszczególnych ugrupowań będzie oglądany.
Dla koalicji ten wniosek to zagrożenie. Podważa politykę rządu, dlatego najbardziej racjonalne postępowanie to go odrzucić w Sejmie. Inaczej zostanie wpisany w polityczny kalendarz: referendum,
wybory europejskie, samorządowe, a potem prezydenckie i parlamentarne. Referendum stanie się nie tylko głosowaniem za konkretnymi decyzjami, ale rodzajem plebiscytu – za rządem lub przeciw niemu. A to dodatkowo osłabi notowania rządu i PO. Z tego punktu widzenia łatwiej jest cały proces uciąć i nie doprowadzać do publicznej kampanii referendalnej. Już raz tak Platforma zrobiła w tej kadencji, odrzucając wniosek w sprawie referendum emerytalnego.
Przeciwny interes ma opozycja. – Polityka w Polsce nie ma charakteru ideowego, ale problemowy. Zatem każdy problem, który może osłabić konkurenta politycznego, jest dobrym paliwem – wyjaśnia doktor Tomasz Godlewski z Instytutu Nauk Politycznych UW.
Dla opozycji już sama debata w Sejmie nad wnioskiem to okazja do punktowania rządu za to, że nie słucha obywateli. A gdyby do referendum doszło, to pomoże to tylko ugrupowaniom opozycyjnym w kolejnych kampaniach wyborczych. Dlatego zgodnie z logiką polityczną wniosek najprawdopodobniej padnie. Co oznacza, że stanie się to samo, co działo w przeszłości.
Historia polskich referendów pokazuje, że udały się jedynie dwa, i to organizowane w szerokim politycznym porozumieniu, dotyczące najważniejszych kwestii: w 1997 r. zatwierdzające konstytucję i w 2003 r., dotyczące członkostwa Polski w UE.
Pozostałe wnioski miały wagę polityczną i zwiastowały przełomy, ale nie przyniosły rozstrzygnięcia. W 1996 r. doszło do referendum z wniosku wówczas byłego prezydenta Lecha Wałęsy w sprawie powszechnego uwłaszczenia i prywatyzacji. Ale frekwencja była niska i głosowanie nie miało mocy wiążącej. Ale na tych hasłach AWS doszła do władzy rok później. W 2004 r. PO zaczęła zbierać podpisy pod referendum w sprawie czterech postulatów: likwidacji Senatu, zmniejszenia liczby posłów do 230, wprowadzenia jednomandatowych okręgów wyborczych do Sejmu i zniesienia immunitetu parlamentarnego. Podpisy zebrano i złożono, Platformie udało się budować poparcie na kampanii zbierania podpisów, ale do głosowania nie doszło. Były jeszcze dwie próby – Lech Kaczyński proponował referendum w sprawie prywatyzacji służby zdrowia, a związki zawodowe w sprawie wydłużenia wieku emerytalnego.
Dlaczego historia polskich referendów jest tak skromna? To efekt konstytucyjnej konstrukcji przepisu, który decyzje oddaje w ręce parlamentu. Ten może wniosek odrzucić. I może też wpłynąć na pytania. Drugi problem to kwestia progu ważności: musi w nim wziąć udział ponad połowa uprawnionych. To zdarzyło się raz, gdy wstępowaliśmy do Unii Europejskiej, do urn poszło 58 proc. Polaków. Osiągnięcie takiego wyniku w innych kwestiach wydaje się trudne.
Jest też kwestia przyzwyczajeń rządzących. – To pierworodny grzech polskiej transformacji, że przyjęto założenie my, elity, wiemy lepiej i jeśli nie chcemy dostać złej odpowiedzi, nie pytajmy – mówi konstytucjonalista dr Ryszard Piotrowski.
Dlatego dopóki nie zmieni się to nastawienie, historia ważnych referendów nadal kończyć się będzie na 2003 r.
Scenariusz nowych wyborów
Tusk powiedział, że w tej kwestii nie będzie rekomendował głosowania za. Premier uznał, że optymalnie z sześciolatkami jest tak, jak teraz. Ani źle, ani dobrze, ale jakoś do przodu. Gdyby jednak do referendum doszło, będzie to dla PO bardzo niewygodne. Wiadomo, że odbędzie się głosowanie w sprawie odwołania Hanny Gronkiewicz-Waltz, mamy protest zmielonych. Referendum w sprawie sześciolatków, atmosfera, która się wtedy wytworzy (a będzie to przecież głosowanie przeciw decyzjom PO), mogłaby być czynnikiem, który spowoduje, że scenariusz przyśpieszonych wyborów stanie się realny. To kolejna decyzja Tuska, która budzi kontrowersje i wynika ze sposobu rządzenia. Platforma traktuje Polskę jak obszar podbity. My wygraliśmy wybory, mamy demokratyczną legitymizację, a więc wam od władzy wara. Zapomina, że demokratyczna większość powinna uwzględniać interesy mniejszości. A to świadczy o niedojrzałości politycznej PO. Pokazuje arogancję, która wynika z przeświadczenia, że my wiemy lepiej, bo na nas zagłosowano. A władza to służba nie większości, ale całemu społeczeństwu, poszukiwanie złotego środka.
Rządom wydaje się, że to one są suwerenem, a nie naród
Referendum w Polsce jest fikcją ustrojową. Teoretycznie najwyższa władza w państwie należy do narodu, a naród bezpośrednio rządzi wyłącznie w drodze referendum. Tymczasem władza polityczna celowo unika referendum, ponieważ wydaje się jej, że to ona wie wszystko nieskończenie lepiej niż społeczeństwo. W związku z tym referenda albo się nie odbywają, albo odbywają się bardzo rzadko i w bardzo ograniczonym zakresie. A przecież w Polsce jest wiele spraw, co do których chcielibyśmy podjąć decyzję. Spośród nich wymienić można in vitro, eutanazję, aborcję, likwidację Senatu czy dostępność lekkich narkotyków. Decydować w tych sprawach najprawdopodobniej jednak nie będzie nam dane, gdyż referenda nie zostaną zarządzone. A wszystko dlatego, że obecny system w praktyce uniemożliwia nam podejmowanie decyzji. Zgodnie bowiem z prawem referendum zarządza Sejm lub prezydent za zgodą Senatu. Tak więc decyduje o tym władza polityczna. Co więcej, nie ma szans, aby to zmienić. Władza polityczna bowiem nie będzie chętna do zmiany obecnych przepisów w taki sposób, aby to nie ona w sposób autorytarny podejmowała decyzję co do przeprowadzania referendum.
Mało tego. Nawet jeżeli referendum zostanie przeprowadzone, to nikt nie zmusi władzy politycznej do tego, aby podjęła decyzję zgodną z wolą narodu. Teoretycznie jest więc możliwe uchwalenie przepisów innych niż te, których uchwalenia w drodze referendum domagał się naród. I w takim przypadku nie można byłoby odwołać się do Trybunału Konstytucyjnego. Ten bowiem bada jedynie hierarchię źródeł prawa, a nie zajmuje się badaniem zgodności decyzji referendalnej z ustawami i odwrotnie.
Mamy więc fikcję suwerenności narodu – naród wybiera jednorazowo posłów, a później przez cztery lata nie ma kompletnie nic do powiedzenia.