Dziś ocenie podlega cały uniwersytet i przez maruderów na jednym wydziale wszyscy mogą stracić finansowo. Witamy w neoliberalnej uczelni.
/>
Co zmieniła reforma wprowadzona przez Jarosława Gowina? Nowe prawo o szkolnictwie wyższym i nauce zostało uchwalone dwa lata temu.
Bardzo dużo, choć wobec oporu środowiska części planowanych zmian nie wprowadzono lub je mocno złagodzono – więc finalnie fundamentalna wizja przebudowy systemu szkolnictwa została nieco rozwodniona. Nowa ustawa wprowadziła konkurencyjność na dwóch poziomach: między uczelniami oraz między naukowcami. Tego wcześniej nie było w takiej skali i postaci. Kluczowa stała się cykliczna ocena dyscyplin uprawianych w ramach danej uczelni, jak np. socjologii czy psychologii, a nie całych wydziałów. I od tej oceny zależy to, czy szkoły wyższe mogą być w elitarnym gronie uczelni badawczych, które dostają większe o 10 proc. subwencje. A jest o co walczyć, bo rocznie to setki milionów złotych. Naukowcy będą oceniani przez pryzmat osiągnięć publikacyjnych oraz grantowych czy relacji ze środowiskiem gospodarczo-społecznym.
Czym ten system różni się od tego, co było wcześniej?
Poprzedni był niewrażliwy na jakość badań. Od wielu lat funkcjonowaliśmy w systemie, w którym punkty do oceny uzyskiwało się za opublikowane artykuły, monografie, otrzymane granty itd. Założenia były takie, że im więcej punktów, tym lepiej. Ale system się wypaczył – pojawiła się choroba zwana „punktozą”. W naukach społecznych byli naukowcy, którzy w kilkuletnim okresie podlegającym ocenie potrafili „wyprodukować” kilkanaście monografii i dziesiątki artykułów. To dawało im dużą liczbę punktów, ale nie przekładało się na jakość. Trudno sobie wyobrazić, jak można rzetelnie opracować – dajmy na to – dwie monografie i 20 artykułów w ciągu roku, a takie rzeczy się zdarzały. Oznacza to, że ktoś musiał pisać artykuł co dwa tygodnie i jeszcze w tym czasie tworzyć monografię, nie wspominając o obowiązkach dydaktycznych czy administracyjnych. Albo mieliśmy niespotykaną na świecie liczbę geniuszy, albo po prostu system psuł naukę i premiował taką postawę.
To pierwsze czy to drugie?
Zaryzykuję stwierdzenie, że to drugie. Reforma wprowadziła nowe rozwiązania w ramach oceny wartości prac naukowych, które premiują jakość, a nie ilość. Praktyki, które od lat były powszechne w szkolnictwie wyższym, ukrócono z dnia na dzień. Nie można dziś podać 30 publikacji do oceny, a jedynie te najlepsze. Nie da się już nadrobić bylejakości ilością, stąd można powiedzieć, że dziś mamy „punktozę 2.0”. Też potrzebne są punkty, ale preferowane są publikacje w renomowanych zagranicznych czasopismach. One wymagają dużo pracy – same procedowanie tekstu często trwa ponad rok, a do pokonferencyjnego tomu z konferencji organizowanej dla krewnych i znajomych królika w jakimś mniej renomowanym ośrodku nie trzeba się przykładać, wystarczy napisać cokolwiek i tego de facto nikt nie będzie oceniał. Ale ten drugi sposób nie zapewnia w nowym systemie punktów. Te nowe oceny mają wyeliminować nadprodukcję bylejakości.
Wtedy punkty, teraz punkty – gdzie ta różnica jakości?
Kluczowe są listy czasopism oraz wydawnictw punktowanych. I tutaj dotykamy jednej z wielu słabości reformy. W ramach tej ustawy postanowiono oceniać lata 2017–2021, ale nowa lista czasopism powstała dopiero w połowie 2019 r. Tak więc ocena wykorzystująca nowe wytyczne będzie obejmowała okres od 1 stycznia 2019 r., ale kluczowe zasady poznaliśmy dopiero 31 lipca (czas do końca 2018 r. ewaluowany będzie w oparciu o wcześniejsze listy czasopism i wydawnictw). To rozwiązanie było bardzo mocno krytykowane. Pokażę to na przykładzie nauk społecznych i humanistycznych. Uznane polskie czasopisma dostały po 20 punktów w skali od 0 do 200. Z zakresu socjologii zaledwie kilka uzyskało po 70 pkt, nie ma żadnego polskiego czasopisma socjologicznego, które miałoby 100 pkt. Tymczasem najlepsze zagraniczne mają 200 pkt. Minister Gowin wspominał wielokrotnie, że chce, by uniwersytety polskie awansowały w międzynarodowych rankingach. To jest w dużej mierze oparte o punkty zdobywane w prestiżowych czasopismach, które należą do dwóch baz referencyjnych: Scopus oraz Web of Science. Wcześniej opieraliśmy się o inne kryteria i odmienne bazy referencyjne. Teraz system zakłada, że by uzyskiwać granty i wysokie oceny, trzeba publikować za granicą – i to budzi opór w środowisku.
Ale dlaczego?
Niektórzy podnoszą, że nie da się publikować za granicą wyników badań regionalnych, np. na temat specyfiki Kaszub. W tych bazach nadreprezentowane są czasopisma anglosaskie, problemy z przebiciem się mają francuskie czy niemieckie teksty, a co dopiero polskie. Istnieją również liczne przykłady nierzetelnych czasopism zagranicznych i fasadowości procedur recenzyjnych, z czego najgłośniejsze sprawy opisane zostały przez Alana Sokala i Jeana Bricmonta w książce „Modne bzdury” oraz w 2017 r. przez grupę polskich badaczy na przykładzie fikcyjnej superbohaterki O. Szust (Kulczycki, Sorokowski, Sorokowska i Pisanski) w czasopiśmie „Nature”.
Wciąż nie rozumiem, czym się różniło zdobywanie punktów wtedy od tego, co jest teraz.
Teraz radykalnie zmieniono skalę. Na przykład nasze najstarsze socjologiczne czasopismo „Przegląd Socjologiczny” ma tylko 20 pkt na 200, a wcześniej miało 15 w skali od 0 do 50 pkt. Te pisma miały inną strategię funkcjonowania i rozwoju, nawet nie próbowały znaleźć się w tych – z dzisiejszej perspektywy fetyszyzowanych – bazach, gdyż to im nie było do niczego potrzebne. Teraz ta reforma tego wymaga, ale dostanie się do takiej bazy zajmuje co najmniej kilkanaście miesięcy, często dłużej, i nade wszystko wymaga spełnienia szeregu formalnych i merytorycznych kryteriów. W Polsce przed reformą różne czasopisma miały rozmaite standardy, miały jakąś procedurę recenzyjną, ale to nijak się miało do procedury recenzyjnej wysokopunktowanych czasopism zagranicznych. Tam jest wstępna ocena, czy w ogóle tekst nadaje się do recenzji. Recenzje potrafią zawierać kilkadziesiąt uwag, do których trzeba się odnieść – albo wprowadzić poprawki, albo merytorycznie uzasadnić, dlaczego ich nie powinno być. I potem recenzenci znów się do tego ustosunkowują i jest kolejna tura odpowiedzi. Później pracuje się z redaktorem. Zaakceptowanie tekstu przez recenzentów nie jest wiążące dla czasopisma, nie przesądza o tym, że zostanie on opublikowany. Prace redakcyjne też trwają tygodniami. A cały proces przyjęcia do druku to często rok lub dłużej.
A co jeśli tekst zostanie odrzucony?
Nawet jeśli tekst nie zostanie opublikowany, to jest to dla zgłaszającego duży zysk w postaci merytorycznej oceny. To można porównać do dobrych recenzji przy przewodach doktorskich lub habilitacyjnych.
I jak sobie radzimy w tej nowej rzeczywistości?
Są naukowcy, którzy mieli dobry dorobek według starych reguł, a teraz znaleźli się w innej sytuacji. W rodzimych naukach humanistycznych oraz społecznych popularne były monografie – wiele osób uważało, że są one elementem łączącym specyfikę humanistyki z wymogami tekstu nauk ścisłych. Pokutowało przeświadczenie, że z racji swojej objętości monografie równają się publikacjom w tych najlepszych zagranicznych czasopismach. W rzeczywistości pojawiały się niecne praktyki, gdzie te książki były słabej jakości, często bez żadnych recenzji, z bardzo wątpliwą korektą językową i niewątpliwymi błędami merytorycznymi. Efekty reformy są już widoczne: teraz jest trudniej opublikować artykuły w najlepszych polskich czasopismach. Wszyscy odczuwają presję i usiłują zdobyć upragnione punkty za publikacje, co oznacza, że jest większa konkurencja, większe kolejki i to prawdopodobnie poprawia jakość tekstów. Ale mamy pewne paradoksy: rodzime czasopisma, a już szczególnie publikujące w języku polskim, będą rzadziej cytowane niż te anglojęzyczne, obejmujące olbrzymią grupę docelową. Tej bariery nie da się przeskoczyć, więc jeśli chce się zyskać większy prestiż naukowy, zdobyć więcej punktów i mieć stabilność zatrudnienia, trzeba publikować po angielsku. Zresztą na samej liście czasopism punktowanych znalazło się mnóstwo takich, które umieszczono tam uznaniowo, a nie na podstawie wskaźnika cytowalności – np. „Pamięć i Sprawiedliwość” wydawane przez IPN, choć nie jest w żadnej ze wspomnianych baz, ma tyle punktów, co renomowane „Race & Class”, indeksowane w najważniejszych zestawieniach.
Stawianie głównie na pisma anglojęzyczne to wylanie dziecka z kąpielą?
Wiele osób to krytykuje, ale trzeba się zastanowić, co mogłoby być realną alternatywą. Na uczelniach od lat nie było reformy i jakość publikacji była słaba. Reforma była potrzebna, co do tego nie ma wątpliwości. Mieliśmy zbyt wiele byle jakich czasopism i produkowaliśmy monografie wątpliwej jakości. To się już do pewnego stopnia ukróciło, ponieważ czasopisma, które nie trafiły na listę czasopism punktowanych, straciły finansowanie ministerialne i fetyszyzowane punkty. Ma być mniej, ale lepiej. Teraz standardowo wszystkie te czasopisma mają oprogramowanie usprawniające prace na linii autor–redaktor czy programy antyplagiatowe. Pojawiły się też pieniądze na proofreading (korektę językową tekstów) w językach obcych czy identyfikatory ułatwiające wyszukiwanie tekstów. Wcześniej tego nie było w takiej skali, za wyjątkiem części czasopism z nauk ścisłych. Dla porządku muszę dodać, że np. w naukach medycznych polskie czasopisma posiadają renomę, potwierdzoną wysokimi wskaźnikami bibliometrycznymi i oferują artykuły na najwyższym światowym poziomie. Ale w szeroko rozumianej humanistyce reforma Gowina to prawdziwa rewolucja.
Czyli stara gwardia profesorska odejdzie, a jej miejsce zajmą młodzi?
Już teraz często bywa tak, że młode osoby po studiach doktoranckich mają porównywalny dorobek naukowy do swoich mentorów, ponieważ od razu zaczynają publikować za granicą. Młodzi dużo lepiej operują językami i mają dużo lepszy dostęp do kongresów, konferencji i grup grantowych; umieją znaleźć dostęp do najnowszej literatury – dla nich ten system jest naturalny. To już wywołuje pokoleniową zmianę, a wspomagane jest prekarnymi losami doktorantów i ludzi po doktoracie – oni od dawna zmuszani są do walki o etaty i podlegają ciągłej ocenie, podczas gdy samodzielni pracownicy doświadczają błogiej atmosfery stabilności zatrudnienia i braku presji. Gwoli ścisłości trzeba też dodać, że mamy olbrzymią grupę badaczek i badaczy z olbrzymim stażem pracy, którzy posiadają kontakty za granicą, biorą udział w najważniejszych konferencjach, publikują w najlepszych czasopismach i świetnie sobie radzą w międzynarodowym obiegu naukowym. To nie jest tak, że każda doświadczona osoba w nauce ma słaby dorobek ze względu na zmianę kryteriów. Ale z drugiej strony, istnieje spora grupa osób, której ciężko się odnaleźć w tym nowym systemie.
A co ze świętymi krowami, które po uzyskaniu tytułu profesorskiego przestawały robić cokolwiek wartościowego, jednocześnie blokując miejsce młodszym? Czy system wyruguje takie postawy?
To się okaże. Bo pierwsza ocena miała się odbyć na początku przyszłego roku, ale z powodu koronawirusa została przełożona o rok. To, czy nieusuwalni staną się usuwalni, okaże się tak naprawdę po pierwszej ocenie. Ale już widać, że coś się zmieniło, skończyły się etaty dożywotnie. Wieloetatowość zaś została wyrugowana już kilka lat temu. Warto zwrócić uwagę na to, że nowa reforma dała także niesamowitą władzę rektorom kosztem innych ciał uczelnianych, co może budzić bardzo mieszane uczucia.
Czy teraz rektor – jak normalny pracodawca – może zwolnić pracownika, z którego nie jest zadowolony?
Teoretycznie tak, choć pamiętajmy, że uniwersytet to nie fabryka. Poprzedni system działał tak, że do oceny byli podawani najlepsi, gorszych można było ukryć. Teraz oceniani są wszyscy pracownicy. Bardziej precyzyjnie – ta ustawa wprowadziła trzy ścieżki kariery: badawczą, badawczo-dydaktyczną i dydaktyczną. Dydaktycy nie wchodzą do oceny dziedziny, oni nie muszą publikować, ale będą mieli zwiększone pensum, czyli więcej zajęć ze studentami. Na pewno presja będzie większa.
Witamy w normalnym świecie.
Przed wejściem w życie reformy bardzo duże kompetencje posiadali dziekani, ale Konstytucja dla nauki wprowadziła mocne prerogatywy dla rektorów. Trzeba pamiętać, że ocena pracowników będzie dokonywana w ramach danej dyscypliny naukowej. Presja będzie podwójna, ot taki korporacyjny zabieg. Słaba ocena pracownika będzie powodowała, że już nie tylko dziekan, ale również rektor będzie chciał taką osobę zdyscyplinować lub – jak neoliberalizm to neoliberalizm – pozbyć się jej. Będzie wywierał presję na dziekanów, by osoby, które nie otrzymują odpowiedniej oceny, się podciągały. Bo ocenie podlega cała uczelnia i przez maruderów na jednym wydziale wszyscy mogą stracić finansowo. Wcześniej tak funkcjonującego mechanizmu nie było. Już teraz odczuwa się olbrzymią presję w ramach stosunków międzypracowniczych. Witamy w neoliberalnej uczelni.
To się skończy zamykaniem słabszych wydziałów?
To już będzie zależało od rektorów. Ale jak najbardziej można sobie taką sytuację wyobrazić, gdyż jedna słaba ocena eliminuje możliwość pozostania w gronie elity uczelni badawczych. Może być presja na zamykanie słabych wydziałów lub ich „kreatywną” rekonstrukcję.
Jak to będzie wyglądać z uczelniami, też będą zamykane?
Prawo o szkolnictwie wyższym wprowadza podział na uczelnie badawcze, które dostają najlepsze oceny, i na uczelnie zawodowe. Tego wcześniej w takiej skali też nie było. Ta dziesiątka najlepszych będzie najlepiej finansowana, to mają być – przepraszam za nowomowę – okręty flagowe polskiej nauki, które będą zatrudniały najlepszych, które będą odpowiadały za kontakty z uczelniami zagranicznymi i będą pozyskiwały największe granty. One mają się piąć w międzynarodowych rankingach. Ale również one muszą między sobą konkurować, gdyż po każdym okresie oceny, co najmniej dwie najsłabsze będą wypadały z tego systemu i będą zastępowane przez inne, najlepsze z tych aspirujących.
Trochę jak w lidze piłkarskiej?
Dokładnie tak, system ma być w miarę otwarty. Te, które nie załapały się w pierwszym rozdaniu, mogą „awansować” później. Z oceną łączy się też dostęp do grantów – by je uzyskiwać, trzeba mieć udokumentowany dorobek. To będzie efekt św. Mateusza – tym, którzy mają najlepsze publikacje, łatwiej będzie uzyskać najlepsze granty, co będzie znowu skutkować najlepszymi publikacjami. Jak są pieniądze na podróże, to pojawia się możliwość wyjazdów na najlepsze konferencje zagraniczne, które skutkują dobrymi publikacjami, i to się tak będzie nakręcać.
Czyli przy podobnych nakładach zamiast 100 średnio słabych uczelni będziemy mieli 20 bardzo dobrych i 80 bardzo słabych?
To się okaże, gdyż uniwersytety w mniejszych miastach pełnią ważne funkcje społeczne. Ale minister Gowin kwestionował sens istnienia tych najsłabszych, szczególnie kształcących na humanistyczno-społecznych kierunkach. Zapewne pogłębi się – zresztą od dawna mające miejsce – zjawisko drenażu najlepszych z ośrodków peryferyjnych do najlepszych uczelni. Ci najlepsi będą robić badania, pozostałe uczelnie będą głównie kształcić, będą miały profil bardziej praktyczny. To koresponduje z praktykami innych krajów. Na przykład w niewielkiej Finlandii dekadę temu miała miejsce konsolidacja uniwersytetów i uczelni technicznych, w wyniku której powstały nieliczne, acz mocne ośrodki naukowe, jak Aalto-yliopisto. Ja mam naturalne skrzywienie w kierunku nauk społecznych i humanistycznych, ale minister Gowin podkreślał też, że istotne jest stawianie na kooperację z biznesem. Chodzi o tworzenie patentów, które nie tylko będą przynosiły awanse naukowe, ale zyski dla całego społeczeństwa w postaci konkretnych technologii. A działalność laboratoriów specjalistycznych wiąże się z olbrzymimi kosztami zakupu sprzętu i odczynników, stąd naturalnym jest, że mogą funkcjonować tylko w kilku miejscach w kraju. Po kilkunastu miesiącach funkcjonowania reformy już widać, że sporo się zmieniło: liczba dobrych artykułów i monografii opublikowanych w najbardziej uznanych wydawnictwach wzrosła. Najwyraźniej dużej liczbie osób potrzebna była informacja, że teraz będą inaczej oceniani, że inaczej będą robić kariery.
Trzeba było bata, by ich zmusić do pracy?
Przede wszystkim należało poinformować ich o nowych kryteriach oceny i zasadniczych zmianach podejścia do ewaluacji nauki w ogóle. Tego brakowało, co skutkowało napięciami pomiędzy MNiSW a środowiskiem naukowym. Problem polega też na tym, że jeśli mamy publikować w tych najlepszych czasopismach i wydawnictwach, to musimy mieć kompleksowy system, który daje możliwości starania się o granty i realnego konkurowania z badaczami z dofinansowanych uczelni zachodnich.
Dlaczego Polska pozyskuje tak mało pieniędzy z grantów europejskich?
Ponieważ nie mamy zaplecza – te granty są zbudowane na zasadach, z którymi dopiero się oswajamy, na to trzeba czasu. Wcześniej były inne warunki i uczeni byli oceniani według odmiennego systemu. Oni po prostu się do niego przystosowali. Uniwersytety nie są elastycznymi środowiskami, akceptującymi łatwo zmiany. Ustawa Gowina jest radykalna, ale pokazała, że nasi badacze są w stanie zmienić wzory publikacyjne. Nie zapominajmy też o tym, wracając do przykładu Finlandii, że reforma, choćby najbardziej radykalna, nic nie zmieni bez realnego zwiększenia nakładów na badania i rozwój. Bez tego komponentu Konstytucja dla nauki zostanie wydmuszką imitującą światowe standardy w kraju półperyferyjnym.