Ogromnym problemem pozostaje fakt, że wielu uczniom, ale i nauczycielom, brakuje sprzętu do nauki zdalnej – ocenia Renata Kaznowska, wiceprezydent Warszawy
Mija tydzień, odkąd dzieci wróciły do ławek w szczególnych, pandemicznych warunkach. Jakie są pierwsze wnioski z tych dni?
Pierwsza szkoła musiała zawiesić zajęcia już drugiego dnia. Problemów niestety przyrasta, presja jest gigantyczna, a warunki pracy odczuwają wszyscy – nauczyciele, dzieci i ich rodzice. Mamy wręcz poczucie, że siedzimy na bombie z opóźnionym zapłonem. W niektórych miejscach te zapłony już zostały uruchomione.
Jak wyglądają aktualne statystyki zakażeń i zawieszonych zajęć w stolicy?
Według stanu na 7 września mamy 10 pozytywnych wyników na COVID wśród nauczycieli i uczniów. W trzech placówkach zawieszono zajęcia. W dwóch szkołach zajęcia zawieszono w pojedynczych oddziałach. Od 1 września mamy 30 zgłoszeń dotyczących zakażenia COVID – w siedmiu przedszkolach, 10 szkołach podstawowych, pięciu zespołach, czterech liceach, jednym między szkolnym ośrodku sportowym, dwóch bursach, jednej szkole podstawowej specjalnej, Centrum Kształcenia Ustawicznego. Mamy też wielu nauczycieli i uczniów objętych kwarantanną. Ten problem będzie pewnie narastał.
A jak układa się współpraca z sanepidem?
Decyzja o tym, że zajęcia stacjonarne w danej szkole są zawieszane, podejmowana jest przez dyrektora i organ prowadzący, ale w uzgodnieniu z sanepidem. W wakacje pracowały przede wszystkim przedszkola i oddziały przedszkolne przy szkołach. W tym okresie mieliśmy 30 przypadków COVID, a kontakt z sanepidem był niezwykle utrudniony. Dyrektorzy zgłaszali nam, że trudno było się nawet dodzwonić, a rekordzista wisiał na słuchawce siedem godzin. Warszawa prowadzi około tysiąca placówek szkolnych i przedszkolnych, do tego dochodzą żłobki i placówki niepubliczne – w sumie to prawie 3 tys. placówek. Przed rozpoczęciem roku szkolnego mieliśmy obawy, że system rozsypie się po 1–2 dniach. Udało się jednak przekonać GIS, że musimy mieć wydzieloną gorącą linię oświatową. Dzięki temu można się do sanepidu w ogóle dodzwonić, choć mam zgłoszenia, że niektórzy dyrektorzy dzwonią po kilkadziesiąt razy, zanim się dodzwonią. Trwa to około dwóch godzin.
A procedury postępowania, wytyczne MEN i GIS? Sprawdzają się, czy to jeden z tych przypadków, gdy to, co na papierze, nie przystaje do rzeczywistości?
Gdy dyrektor szkoły dostaje informację np. od nauczyciela, że ten ma pozytywny wynik testu na COVID, rozpoczyna procedurę telefonem do sanepidu. Sanepid następnie prowadzi dochodzenie epidemiczne i decyduje, czy i kto idzie na kwarantannę oraz wydaje rekomendację, czy należy zawiesić pracę całej placówki lub jej części. Mieliśmy już przypadek chorej uczennicy, a sanepid zdecydował, że wystarczy tylko jeden oddział wysłać na pracę zdalną, ten, do którego ta uczennica chodzi. A co z nauczycielami, którzy przemieszczali się między innymi oddziałami? To rodzi uzasadnione pytania i wątpliwości. Mając rekomendację od sanepidu, organy prowadzące szkoły, czyli władze samorządowe, wydają zgodę na zawieszenie pracy w trybie stacjonarnym. Tak więc cała procedura – od momentu otrzymania informacji o przypadku COVID w szkole do zawieszenia zajęć – trwa kilka do kilkunastu godzin.
Co się dzieje, jeśli decyzja o zawieszeniu zajęć jest podjęta np. o godz. 13, gdy młodzież jeszcze jest w szkole? Wtedy pozwalacie dokończyć zajęcia i dopiero następnego dnia są one zawieszone czy może uczniowie mają od razu opuścić budynek?
Do tej pory wszystkie zgłoszenia były w godzinach popołudniowych, więc zważywszy na procedurę, decyzja o kwarantannie zapadała późnym popołudniem lub wieczorem. Ale co do zasady, jeśli decyzja sanepidu o przejściu całej szkoły na kwarantannę czy też jej części zapadnie rano, to od tego momentu uczniowie, którzy mogą sami opuszczać szkołę, powinni wrócić do domu. Jeśli chodzi o pozostałych, to dyrektor musi zadzwonić do rodziców i szkoła musi się takimi uczniami zaopiekować aż do czasu przyjazdu opiekunów.
Przepisy nie precyzują, czy uczniowie objęci kwarantanną mają w jakiś szczególny sposób wrócić do domów, więc należy ocenić, że wracają tak jak do szkół przyjechali; na rowerach, hulajnogach czy też transportem publicznym.
Jak wygląda rzeczywistość w klasach, na korytarzach szkolnych, w stołówkach? Czy udaje się utrzymać dystans społeczny, czy to mrzonki?
To niezwykle trudne. Szkoły przyjęły różne rozwiązania. Przede wszystkim w zależności od możliwości infrastrukturalnych. W wielu placówkach uruchomiono wszystkie wejścia, aby młodzież nie kumulowała się w wąskich gardłach komunikacyjnych. W wielu szkołach są rotacyjne przerwy. Kiedy połowa uczniów wychodzi na korytarze, pozostali spędzają czas w salach dydaktycznych. Wiele placówek skorzystało z propozycji, jakie zawarliśmy w naszych Warszawskich Wytycznych Edukacyjnych i młodzież klas I–III posiłki spożywa w salach lekcyjnych.
Na jak długo zawieszane są zajęcia w szkołach?
W szkole na Muranowie zajęcia zawieszone zostały od środy do 7 września włącznie. Generalnie to sanepid decyduje, na jak długo daną szkołę należy zamknąć. Logika nakazywałaby, by było to 10 dni, o których mówią GIS i MEN. Ale duże znaczenie ma to, kiedy doszło do zakażenia i ile potrwa proces powrotu do zdrowia.
Jesteśmy już lepiej przygotowani do nauki zdalnej niż jeszcze kilka miesięcy temu, na początku lockdownu?
W Warszawie już dwa lata temu zaczęliśmy budowę platformy edukacyjnej EduWarszawa. Procedurę przetargową skończyliśmy w kwietniu, gdy zaczęła się pandemia. Od razu rozpoczęliśmy wdrażanie platformy, choć to bardzo złożony proces. Mamy ponad 200 tys. dzieci i ponad 30 tys. nauczycieli. Wszystkich teraz stopniowo podpinamy do tej platformy. We wrześniu będzie to ok. 100 tys. uczniów i prawie wszyscy nauczyciele. Platforma jest zbudowana na bazie rozwiązań Microsoftu. Każde dziecko dostanie własny adres e-mailowy i wszystkie narzędzia, jakie oferuje Office 365 – włącznie z wideokonferencjami, potrzebnymi do nauki zdalnej. Przez wakacje szkoliliśmy też nauczycieli – nie tylko pod kątem używania tej platformy, ale także tego, jak prowadzić zdalne lekcje. W przeciwieństwie do MEN, mocno się przyłożyliśmy do 1 września. W czerwcu i lipcu przeprowadziliśmy w ponad 360 szkołach ankietę, by dowiedzieć się, jak wyglądała nauka zdalna. Co było jej największą słabością. Na podstawie odpowiedzi przygotowaliśmy rekomendacje.
Ale w dalszym ciągu wielu uczniom i nauczycielom brakuje sprzętu do nauki zdalnej.
To olbrzymi problem. Ministerstwo praktycznie nic nie zrobiło w tym temacie.
W kwietniu rząd przygotował pulę 180 mln zł, za które samorządy mogły kupić laptopy, tablety czy modemy internetowe.
Dzięki pieniądzom, które Warszawa pozyskała z tej puli, udało się kupić dla uczniów 183 komputery. Tymczasem w naszych ankietach ponad 17 tys. dzieci zadeklarowało, że nie ma żadnego komputera. Kolejnych ponad 5 tys. stwierdziło, że ma przestarzały sprzęt.
Czyli to są dzieci, które de facto wykluczone są z nauczania zdalnego?
Niezupełnie, bo uczniowie mogą korzystać z innych rozwiązań. Wielu nauczycieli na czas edukacji zdalnej utworzyło ze swoimi uczniami grupy w telefonach, na komunikatorach i tak sobie radzili. Ale to archaiczne, trudne i mało wydolne rozwiązanie. Komputer powinien być podstawą. To dlatego doposażanie uczniów w sprzęt jest tak istotne. Uruchomiliśmy kilka akcji, w ramach których udało się użyczyć dzieciom ponad 4,2 tys. komputerów. Marszałek województwa również wdraża kolejny program unijny, dzięki któremu będziemy mogli kupić kolejne komputery. Na MEN młodzież niestety nie ma co liczyć.
To przecież nierealne, by rząd kupił komputery wszystkim uczniom w Polsce. Samorządy w dużym stopniu odpowiadają za funkcjonowanie oświaty.
Rząd powinien podejść do sprawy systemowo i uruchomić program cyfryzacji szkół. Mówi się o tym od lat. Problem dotyczy przecież nie tylko uczniów. Braki sprzętowe zgłosiło nam też kilka tysięcy nauczycieli. Powinien powstać ogólnopolski program zakupu komputerów. Samorządy w jego ramach kupowałyby sprzęt i dystrybuowały pomiędzy uczniów i nauczycieli. Dziś problemem oświaty są finanse, samorządów na taki ruch nie stać. Od dwóch lat alarmuję, że dochodzi do ekonomicznego demontażu systemu edukacji. W tym roku oświata w Warszawie będzie kosztować ok. 5 mld zł. To najwyższa pozycja budżetowa. A subwencji rządowej dostaliśmy nieco ponad 2,2 mld zł, cała reszta to pieniądze warszawianek i warszawiaków. Na samorządy przerzucane są kolejne zadania bez ich finansowania.
Na wysokość subwencji narzekają chyba wszystkie samorządy. Ale nie można też oczekiwać, że rząd sfinansuje absolutnie wszystko. A skoro tak, to jak wysoką subwencję musiałaby dostać Warszawa, by przestać mówić o finansowej zapaści w oświacie?
Kiedyś obowiązywała niepisana zasada, że subwencja powinna pokrywać przynajmniej wynagrodzenia nauczycieli i pozostałych pracowników szkół. Gdyby tak było, nasza sytuacja byłaby już zupełnie inna. Na wynagrodzenia wydajemy rocznie ok. 3 mld zł, czyli gdyby rząd dołożył 800 mln zł, problemu by właściwie nie było. Tyle w teorii, bo w praktyce minister Piontkowski podpisał rozporządzenie o 6-procentowych podwyżkach dla nauczycieli od września, a jednocześnie dał nam na ich sfinansowanie całe zero złotych. A te podwyżki w tym roku będą nas kosztować 30 mln zł, a w przyszłym – 90 mln. Wydatki oświatowe to dziś absolutne szaleństwo. W Warszawie z coraz większym trudem wiążemy koniec z końcem, kosztem innych zadań, w tym roku również kosztem mniejszej liczby zajęć dodatkowych dla uczniów. Niemal tysiąc gmin w Polsce z powodu kosztów oświaty mówi wprost, że w prywatnym biznesie musielibyśmy nazwać się już bankrutami.
Wróćmy do pandemii w szkołach. Niektórzy rodzice kontestują wytyczne GIS i MEN, nie zgadzają się np. na pomiar temperatury ich dzieci, używania środków do dezynfekcji czy stosowania izolatorium. To duży problem?
MEN miał całe wakacje na przygotowanie się do nowego roku szkolnego. Tego, jak widać, nie zrobił. Brakuje jasnych wytycznych. Na trzy tygodnie przed rozpoczęciem roku szkolnego rady ministra Piontkowskiego sprowadzały się do wody i mydła. Potem pojawiły się wytyczne GIS i MEN, tyle że dziurawe jak sito. Przygotowane zostało rozporządzenie, na którego uzgodnienie otrzymaliśmy kilka godzin. Wysłaliśmy około 20 rzeczowych uwag, ale zostały zignorowane. Teraz wytyczne co chwilę są korygowane. W konsekwencji otrzymujemy od niektórych rodziców oświadczenia, że nie zgadzają się np. na pomiar temperatury dziecka.
I co wtedy robi dyrektor czy nauczyciel? Po prostu tej temperatury nie mierzy, nawet jak ma podejrzenie co do stanu zdrowia ucznia?
Tak, rezygnuje z pomiaru, bo nie ma prawnego umocowania, by to zrobić. Skierowałam już pismo do ministra Piontkowskiego, by się do tego problemu odniósł. Uważamy, że potrzebne są wytyczne nie tylko klarowne, ale przede wszystkim w postaci rozporządzenia. To muszą być przepisy ogólnokrajowe, a nie regulamin wewnętrzny szkoły, do którego odsyłają i GIS, i MEN, bo jak widać, to umocowanie prawne jest żadne.
Ten bunt rodziców narasta czy to pojedyncze przypadki?
Na razie to nie jest jakaś wielka skala, ale problem narasta, bo dyrektorzy i burmistrzowie dzielnic informują, że wpływają do nich kolejne oświadczenia rodziców. Jak tak dalej pójdzie, to się naprawdę źle skończy. To rząd z GIS na czele ma nas bezpiecznie przeprowadzić przez pandemię. Więc skoro mówi, że trzeba myć i dezynfekować ręce, mierzyć temperaturę, to musi to być egzekwowane. Regulacje dyrektora szkoły to za mało.