Środowisko nauczycielskie charakteryzuje duża dawka kompromisu, a nawet starego, dobrego konformizmu. To irytujące, kiedy chcieć znaczącej poprawy jakości nauczania, przydatne, kiedy trzeba zatykać dziury w pokładzie statku. Jesienią szkoły z pewnością przejdą trudne chwile, jednak nie przewrócą się z powodu pandemii, choć minister edukacji Dariusz Piontkowski zarządza kryzysem za pomocą konferencji prasowych. Nauczyciele przeprowadzili już uczniów przez niejedno Morze Czerwone, przeprowadzą iteraz.
Pewne towarzyszące przemarszowi zjawiska można przewidzieć: mało zdolni pracownicy oświaty wieźć się będą, jak zawsze, na plecach bardziej zdolnych, zamieszanie w szkołach będzie większe niż usłyszymy od ministra, ale mniejsze niż przeczytamy w „Gazecie Wyborczej”, „władze” będą dokładały do chaosu absurdalne kontrole, zaś ZNP pogubi się w sprzecznych postulatach. Tak jest zawsze, podczas kolejnych reform, dobrych i złych, podobnie będzie więc i teraz.
Wprowadzenie zmiany w sposobie prowadzenia lekcji i egzaminów, łącznie z modyfikacją podstawy programowej, to kolejna chaotyczna reforma. Tyle że w odróżnieniu od poprzednich niechciana nawet przez kierownictwo MEN. Co ciekawe, chociaż ministerstwo traktuje pandemiczną „reformę” jako dziecko niechciane (zgodnie z powszechnym odczuciem!), uparte jest, by nią zarządzać. Nie ma nadzwyczajnych kompetencji przywódczych, kiepsko komunikuje się ze środowiskiem nauczycielskim, stowarzyszenia aktywnych pedagogów traktuje jak dopust Boży, a na krytykę od lat zwykło odpowiadać „pomidor” (Chaos? Nie ma chaosu. Konsultacje? Przecież się odbyły etc.).
A przecież ten resort ma jeszcze mniejsze kompetencje w zarządzaniu kryzysem zdrowotnym. Każdy obdarzony zdrowym rozsądkiem przyzna, że powierzanie akurat Ministerstwu Edukacji spraw związanych z COVID-19, huraganami czy inwazją obcej armii nie może przynieść dobrych rezultatów. A jednak! Chociaż ludzi obdarzonych zdrowym rozsądkiem nie brakuje ani w szkołach, ani w samorządach, Polska woła o ministerialne rozporządzenia, procedury i „konkretne wskazówki”. Nie budzi zdumienia, że szkoły i rodzice chcą wytycznych. Dziwi adresat tych pragnień. W sprawie sposobów zmniejszenia liczby zachorowań wywołanych przez wirusa MEN jest ślepe jak kret. Cokolwiek się dowie, to tylko od fachowców. Czyli z tego samego źródła, z którego wiedzę czerpiemy my – samorządowcy, dyrektorzy, nauczyciele i rodzice.
Polskiej oświacie molestowanej przez COVID-19 brakuje ośrodka, w którym siedzą eksperci od wirusów, wsparci przez nauczycieli z różnych, dużych i małych szkół, o różnych profilach. Nie będzie takim centrum resort edukacji. Cudów nie ma, wiedza o pandemii wciąż nie jest pełna, więc tym bardziej trzeba ją czerpać wprost ze źródła, a nie przez filtr grupki urzędników i polityków, którym przypadło siedzieć w budynku MEN akurat w czasach pandemii. A stosowane procedury stosować i weryfikować we współpracy z tymi, którzy wiedzą więcej, a nie z tymi, którzy wiedzą mniej.
A propos, w Szwecji nie zamknięto szkół, a wirus zebrał w nich minimalne żniwo. Słyszeliście państwo, aby przed podjęciem decyzji o przywróceniu stacjonarnego nauczania w Polsce nasz minister wybrał się do Szwecji? I zabrał ze sobą nauczycieli, dyrektorów, wysłanników stowarzyszeń nauczycielskich, burmistrzów? Przecież Szwedzi są darmowym (niemal) poligonem doświadczalnym, którego nam brakuje… Powie ktoś, że akcja taka nie doszłaby do skutku, bo przecież do Szwecji i ze Szwecji nie wolno latać. Owszem, ale promem dotrzeć już wolno, a i samolotem także, byle z przesiadką. Skądinąd można zapytać, jak ufać w sprawczość polityków, skoro nawet w tak prostej sprawie jak podróże do Szwecji nie udało się wypracować spójnej decyzji.
Nie ulega dla mnie wątpliwości, że o zdrowie naszych dzieci i nastolatków w pierwszej kolejności zatroszczyć musimy się sami. Nie zawsze zatroszczymy się w ten sam sposób – szkoły są bowiem różne. Jedna ma tylko klasy nauczania początkowego, inna to technikum dla tysiąca chłopa oraz garstki dziewcząt. W wielu szkołach dobrym rozwiązaniem będzie dzielenie klas i zostawianie części uczniów w domu, ale na przykład w moim liceum, w którym przeważają grupy przedmiotowe, do których uczniowie się zapisują, dzielenie klas potęgowałoby tylko zamieszanie, tu trzeba czegoś innego.
Dobrze by było, aby ministerstwo wspierało i pomagało. Nie sądzę, aby taką rolę umiało pełnić. Chętnie kontroluje, lecz skoro przepisy będą nieżyciowe, to z tych kontroli będzie minimalny pożytek, a na pewno mniejszy niż z kontroli sprawowanej np. przez radę rodziców. Ministerstwo, od którego wymaga się teraz, aby przejęło odpowiedzialność za zdrowie milionów osób, tradycyjnie nie radzi sobie zbyt dobrze z centralnym reagowaniem na złożoną rzeczywistość. Jesienią trzeba będzie reagować szybko i z głową – na poziomie lokalnym, najlepiej wespół z miejscowymi ekspertami. Doświadczenie, zarówno ostatnich miesięcy, jak i poprzednich lat, jasno nam pokazuje – wielki urząd sprawnie manewruje liczbami i papierami, a to za mało, by skutecznie pomóc w ochronie zdrowia w takich Końskich.
Właściwie wszyscy to wiemy, ale w kluczowym momencie ulegamy zbiorowej hipnozie. Oto minister Piontkowski, kontynuator działań Anny Zalewskiej, który ogłaszanie wielu najważniejszych decyzji pozostawiał premierowi (który sam niewiele może bez zgody prezesa PiS), ma się nagle okazać lepszą odmianą ministra zdrowia Łukasza Szumowskiego. A jakim cudem? Z radia, telewizji i internetu słychać pomstowanie, że minister dał za mało wytycznych. Jest inaczej, już dał za dużo. Nie wydał natomiast tej jednej, która realnie mogłaby wspomóc szkoły – o zmniejszeniu podstawy programowej o połowę.
Istnieje w Polsce powszechna zgoda, że pewien zasób wspólnego programu nauczania jest z różnych powodów korzystny. Niemniej powszechna jest obserwacja, że fundament tego wspólnego zasobu, podstawa programowa, jest niemal zawsze rozdęty ponad miarę możliwości przeciętnych uczniów w przeciętnej szkole. W ostatnich latach mieliśmy zdecydowane pogorszenie i tak złej sytuacji – co się udało, sporym kosztem, trochę urealnić, zostało zepsute przy okazji likwidacji gimnazjów. Zarówno szkoły podstawowe, jak i ponadpodstawowe dostały na grzbiet tyle dodatkowych worków cementu, że zamiast fundamentem „podstawa” programowa jest wielopiętrowym gmachem.
Jej realizacja w warunkach covidowego nauczania zamienia się w fikcję, która dodatkowo pęta dyrektorów. Strach przecież wprowadzić zdalne, hybrydowe, dzielone itd. itp. nauczanie, kiedy tyle materiału może przepaść… Mówiąc wprost, szkoła polska jest rozliczana z (papierowej choćby) „realizacji podstawy programowej”. Teraz ma być jednak bardziej rozliczana z tego, że nie stanie się głównym źródłem epidemii – i zmniejszenie o połowę nierealnych zadań szkoły pomogłoby jej w realizacji tego najważniejszego zadania. Szkoła, która będzie musiała nauczyć mniej, zrobi to lepiej. Budować ośrodek informacji i wsparcia oraz zdjąć nadmiar „materiału do realizacji” to dwa, nietrudne i podstawowe cele, jakie powinien sobie postawić minister edukacji już parę miesięcy temu.
Teraz kilka zdań specjalnie dla tych, którzy w powyższym tekście widzą czkawkę lat 90., ówczesnej naiwności każącej widzieć państwo w roli nocnego stróża, a mitologizowane „społeczeństwo obywatelskie” w roli gospodarza. Państwo jest ważne. I ma ważną rolę w zwalczaniu koronawirusa. Roli tej nie przejmą rady rodziców ani stowarzyszenia. Ale…
Po pierwsze, państwo to nie tylko administracja państwowa, z jej archaicznym stylem i zastygłą strukturą, dzielącą zadania wedle istniejących resortów. Państwo to administracja rządowa, ale też administracja samorządowa, różne instytucje o różnym sposobie zarządzania (np. TVP!) oraz po prostu my. Szkoła jest państwowa nie dlatego, że państwo jest jej właścicielem (bo nie jest), lecz dlatego, że utrzymują ją podatnicy i podejmuje zadanie kształtowania dobrych obywateli dobrego państwa. Po drugie, szkoła jest instytucją, której pracownicy nie są funkcjonariuszami aparatu państwowego. Jeżeli w ich pracy w ciężkich czasach pandemii ma się objawić skuteczność, to nie myślmy ani przez chwilę, że wywołamy ją pakietami rozporządzeń i kontroli.
Kluczowe jest tu słowo „odpowiedzialność”. Wiadomo, że w kolejnych szkołach będzie dochodziło do zakażenia koronawirusem. MEN będzie winne, zdają się myśleć ci, którzy postulują papierkową aktywność ministra Piontkowskiego. Słyszałem nawet postulat, aby resort zapewnił „wszystkim szkołom” jednorazowe maseczki ochronne – naprawdę, lepiej byłoby mieć własne maseczki wielorazowego użytku (osobną sprawą jest finansowanie wydatków na ochronę pracowników i młodzieży – i tu jednak uderzać trzeba do Ministerstwa Finansów, a nie do bezradnego w tej sprawie ministra oświaty).
Idą trudne czasy. Lepiej stawi im czoła społeczność autonomiczna, biorąca odpowiedzialność, sprawcza. Gorzej stawi im czoła społeczność bez osobowości, taka dla której okrętem flagowym byłoby ministerstwo.
Szkoła, która będzie musiała nauczyć mniej, zrobi to lepiej. Budować ośrodek informacji i wsparcia oraz zdjąć nadmiar „materiału do realizacji” to dwa, nietrudne i podstawowe cele, jakie powinien sobie postawić minister edukacji już parę miesięcy temu