Podczas gdy w szkołach prywatnych od dwóch tygodni trwają lekcje w wirtualnych klasach, w wielu publicznych placówkach nauczyciele walczą o to, by złapać jakikolwiek kontakt z uczniami.
/>
E-dzienniki padły. Tak dla nauczycieli i uczniów zaczął się pierwszy dzień przymusowego zdalnego nauczania. Od środy obowiązuje rozporządzenie ministra edukacji, które nakazuje szkołom realizować podstawę programową w czasie epidemii. Czyli uczyć tak, jak gdyby nigdy nic. Tymczasem problemy można wymienić jednym tchem: przeciążenie sieci internetowych, brak sprzętu, cisza ze strony rodziców i uczniów, niewielkie umiejętności cyfrowe części nauczycieli.
System oświaty będzie działać tak co najmniej do Wielkanocy. Dla jednych to wielka szansa na rewolucję we własnej klasie. Dla innych – droga przez mękę. Dla wszystkich – emocjonalna jazda bez trzymanki.
Ekscytacja
„Laby nie ma” – tak 12 marca, pierwszego dnia po ogłoszeniu przez premiera zamknięcia szkół, napisał na swoim Facebooku Marcel, nauczyciel geografii w Szkole Podstawowej Montessori im. św. Urszuli Ledóchowskiej w Warszawie. Pod postem udostępnił zdjęcie z rady pedagogicznej. Wszyscy nauczyciele z laptopami na kolanach. Na podłodze kłębowisko kabli. Na ścianie – prezentacja o tym, jak przygotowywać zajęcia online. Prawdziwy sztab kryzysowy. – Poświęciłem na przygotowanie zajęć cały weekend. Jutro kręcę tutorial o tym, jak się logować do narzędzi, których używamy. Jestem bardzo podekscytowany tym, ile jest elektronicznych rozwiązań dla edukacji. Gdybym wiedział to wcześniej, już dawno wprowadzałbym je na moich lekcjach – mówi mi kilka dni po publikacji postu.
Marcel nie ma jeszcze trzydziestki, należy do pokolenia, które z komputerem dorastało. W elektronicznym świecie czuje się jak ryba w wodzie. – Z dzieciakami złapałem się na Google Hangouts. Niektórzy płakali, że nie ma szkoły – relacjonuje nauczyciel. I dodaje, że dla placówki najważniejsze jest teraz nawet nie tyle samo nauczanie, co kontakt z uczniami. – Dla nas istotny jest przede wszystkim wymiar społeczny szkoły. Zależy nam na tym, żeby dzieciaki nie siedziały same ze swoimi myślami, ale spotykały się z nauczycielem i kolegami.
Jak wygląda nauczanie? Spójrzmy na grafik klas 4–6: – Podzieliliśmy sobie dzień na trzy półtoragodzinne bloki z półgodzinnymi przerwami pośrodku. Każdy blok to jeden przedmiot prowadzony przez jednego nauczyciela. Zaczynamy od telefonu w Google Hangout Meet podłączonym pod Google Classroom albo przez Google Hangout. Zakładamy, że pierwsze 15 minut to organizacja, sprawdzanie obecności. Jeśli widzę, że kogoś nie ma, to dzwonię na telefon – wyjaśnia Marcel. – Później jest 15–20 minut wstępu, potem godzina pracy własnej bez ekranu. Jak ktoś w tym czasie będzie miał problem, to może dzwonić. Na koniec mamy 15 minut podsumowania, co udało się zrobić. Chodziło nam też o to, by dzieciaków nie trzymać przed ekranem cały czas. Mamy w szkole wiele rodzeństw, wiadomo, że jakoś trzeba podzielić między nich dostęp do komputera. Marcel zastrzega, że jego szkoła może sobie pozwolić na taką pracę, bo dzieci są przyzwyczajone do metody Montessori, która zakłada m.in. kształtowanie dużej samodzielności uczniów.
Podobne rozwiązania szybko zastosowały też inne szkoły prywatne, np. cała sieć placówek Społecznego Towarzystwa Oświatowego. Wdrożenie e-nauczania było dla nich koniecznością. Jeśli nauczyciele przestaliby pracować, rodzice mogliby zawiesić płacenie czesnego. A to dla szkoły koniec.
Złość
− W środę o 23 dyrektor wysłała do nas pismo. Moja pierwsza myśl to przekleństwo. Straszne – mówi Małgorzata Szymczak, nauczycielka historii i WOS z podstawówki w Rybniku. – Dowiedziałam się, że wszytko jest na mojej głowie: mam planować pracę i indywidualnie informować o tym rodziców, indywidualnie komunikować się z nimi w razie ich problemów technicznych, a jeszcze między 8 a 16 pełnić dyżur e-mailowy, odpowiadać na pytania. Jestem zniechęcona, przerażona, dobita. Mam 207 uczniów.
Nowe rozporządzenie ministra edukacji narodowej zakłada, że za organizację e-pracy w szkole odpowiada dyrektor. To on musi ustalić, jak nauczyciele mają się kontaktować z rodzicami i jaki zakres materiału muszą opanować uczniowie. A przy tym wziąć pod uwagę sytuację rodzinną dzieci i zalecenia medyczne dotyczące korzystania z ekranów. Jednak co szkoła, to obyczaj. W niektórych dyrektorzy opracowali jednolity system nauczania. W innych – zlecili wszystko nauczycielom. – Moja szkoła jako instytucja nie zrobiła nic, żeby zorganizować zdalne nauczanie. Nie mam sprzętu, nie znam możliwości moich uczniów, nie wiem, czy mają komputery, sprawny internet. Nikt nie zbierał u nas takich danych – relacjonuje nauczycielka. Dodaje, że przez ostatnie dwa tygodnie odzew od uczniów był znikomy. – Do tej pory nie zapraszałam dzieci na prywatne konto na Facebooku. Teraz będę tworzyć dla nich grupy. Wolę to robić tak niż przez WhatsAppa, bo tam musiałabym podać mój prywatny numer telefonu. A to dla nauczyciela nie jest komfortowe. Moja koleżanka popełniła ten błąd i wskutek problemów musiała później zmieniać numer.
Dla Małgorzaty Szymczak najgorsze jest to, że grono pedagogiczne w czasie kryzysu nie tworzy zespołu. Każdy zostawiony jest z problemem samemu sobie. – Nie ma społeczności, po deformie oświaty – przepraszam, nie będę tego nazywać inaczej – mamy mnóstwo nowych nauczycieli, część dochodzących. Od dwóch lat jest walka o sale, walka o plan zajęć. A teraz jeszcze to e-nauczanie, gdzie wszystkich bardziej interesuje wypełnianie tabelek z tym, co zrobiliśmy, niż choćby dobro psychiczne dzieci – skarży się historyczka. – Znowu wszystko będzie się jakoś kręciło dzięki nauczycielom, a system pozostanie chory. Sytuacja jest beznadziejna organizacyjnie, ale i mentalnie. Dzieci nie umieją same pracować, bo w polskiej szkole się tego nie uczy. Może to będzie jedynym plusem tej sytuacji, że zrozumieją, jakie to ważne.
Ale tu dużo zależy od możliwości samych uczniów i rodziców, a także od chęci. Jak relacjonuje nauczycielka, kiedy realizacja programu nie była jeszcze obowiązkowa, wraz z koleżankami porozumiały się, by założyć uczniom konta na platformie Eduelo, gdzie można np. układać im proste quizy. – Na 45 uczniów, za których odpowiadałam, może 10 zrobiło przygotowane dla nich zadania – relacjonuje historyczka. Na razie postawiła na wrzucanie notatek dla uczniów na Dysk Google. – Będę im podawać: czytasz rozdział, odpowiadasz na pytania do zeszytu. Jak starczy mi czasu, poszukam dla uczniów dodatkowych ciekawych materiałów. Dziękuję Bogu, że uczę historii i nie mam egzaminu w tym roku.
Trudno się dziwić. Jak dotąd Ministerstwo Edukacji Narodowej nie informowało o tym, żeby egzamin miał być przełożony lub odwołany. Przeciwnie – szef resortu przekonywał, że testy dla dzieci są już wydrukowane przez Centralną Komisję Egzaminacyjną i spokojnie czekają na rozesłanie do placówek. Dzieci muszą być więc przygotowane na to, że niemal prosto z narodowej kwarantanny trafią na salę egzaminacyjną. – Jeśli chodzi o ósmą klasę, przyjmuję zasadę, że nie będę rzucała kłód pod nogi. Dam im jakieś wypracowanie – mówi historyczka.
Opanowanie
− Moim zdaniem najlepiej byłoby teraz zawiesić lekcje, wrócić na czerwiec i lipiec, a sierpień mieć wolny. Nie powinno się tak na łapu-capu organizować niby-lekcji. Czego się nie zrobi teraz, da się nadgonić w przyszłym roku – twierdzi Edyta Pruska, matematyczka i informatyczka ze szkoły w Zbożu. Kiedy gruchnęła wiadomość o tym, że trzeba będzie organizować e-nauczanie, była przerażona. – Dopiero zaczęłam bryły przestrzenne, zostały mi ostrosłupy. Bardzo ważny dział. Wpadłam w panikę. A kiedy przeglądałam nauczycielskie fora, gdzie ludzie chwalą się, jakich to aplikacji używają, było jeszcze gorzej – przyznaje. Emocje już jednak opadły. – Nie dajmy się zwariować. Musimy robić wszystko na miarę naszych możliwości.
A możliwości w Zbożu są takie, że nie ma tam światłowodu. Mieszkańcy korzystają z internetu radiowego albo z sieci telefonii komórkowej. Tyle dobrego, że i uczniów nie ma zbyt wielu. W czwartej klasie jest ośmioro dzieci, w piątej – 14, w szóstej – 13, w siódmej – 15, a w ósmej – dziewięcioro.
Jak matematyczka radziła sobie przez ostatnie dwa tygodnie? Wiadomo – za pomocą prowizorki. Rolę srebrnej taśmy, którą da się wszystko połączyć, odegrał Messenger. – Stworzyłam z dziećmi grupy. Tym, które nie miały kont, rodzice czy starsze rodzeństwo udostępnili swoje profile. To najprostszy sposób, by się z nimi skontaktować. Kiedy próbowaliśmy przez e-dziennik, okazało się, że niektórzy rodzice przez dwa lata nie weszli do tego systemu i trzeba było im wysyłać hasła, prowadzić za rękę przy logowaniu – opowiada nauczycielka ze Zboża. – Staraliśmy się nie zarzucać dzieci zadaniami. Ja wysyłałam im jedno dziennie z czasem na odpowiedź do wieczora. Uczniowie mówili mi: „My czekaliśmy na te pani zadania”. To była też taka forma kontaktu.
Co dalej? Trudno powiedzieć. Na razie szkoła zainwestowała w platformę do edukacji zdalnej (choć żeby wszyscy rodzice się tam zalogowali, nauczycielka całymi dniami rozmawiała z nimi przez prywatny telefon i Messenger – doliczyła się 50 połączeń dziennie). Matematyczka stawia też na przygotowanie uczniom skryptów, w których zamieszcza wprowadzenie do tematu, linki do fachowo zrobionych filmików z omówieniami matematycznych zagadnień i polecenia: „Zatrzymaj na 1:53. Przerysuj figurę do zeszytu”. Sama nie zamierza jednak kręcić wykładów. – Wiadomo, jakie są dzieci. Ktoś zrobi stopklatkę, później nie wiadomo jak obrobione, trafi to do internetu – zastrzega.
I prawdopodobnie ma rację. Już w pierwszych dniach e-nauczania na YouTubie udostępniono zapis jednej z wirtualnych lekcji (przy założeniu, że nagranie jest prawdziwe). Widać na nim nazwisko nauczycielki (jak i całą listę zalogowanych do lekcji uczniów). Słychać też, jak dzieci z 8D ignorują prowadzącą, włączają muzykę, filtry dźwiękowe, zapraszają osoby z zewnątrz, przeklinają. Po bekaniu i przekleństwach nauczycielka się rozłącza. Dzieci, już bez niej, podsumowują: „p...dol się”. Od tego czasu internauci wrzucili już kilka podobnych nagrań. – Skończyłam właśnie Zooma z siódmą klasą. Dzieciaki trochę się śmiały, trochę przekrzykiwały. Ważne jest to, że się usłyszeliśmy, choć transmisja się zacinała, urywała. Dzieciom brakuje kontaktu osobistego. Chcą rozmawiać z nauczycielem o różnych rzeczach. Czasem w domu nie rozmawiają z rodzicami o tym, co z pedagogiem – mówi Edyta Pruska. – Mam zamiar korzystać z tego narzędzia także dziś, kiedy trzeba realizować podstawę programową. Uznałam, że nie będę teraz oceniać wiedzy dzieci, ale jeśli już coś muszę, to ich zaangażować.
Nauczycielka przyznaje jednak, że trudno jej złapać oddech i zastanowić się, jak naprawdę powinno wyglądać nauczanie w czasie epidemii. Już dzień po tym, jak premier zapowiedział lockout szkoły, kadra oświatowa zaczęła dostawać od samorządów tabelki sprawozdań z e-nauczania do wypełnienia.
Rozpacz
− W weekend sprawdzałam zadania po sześć−siedem godzin każdego dnia, robiłam uczniom komentarze. Nie mam żadnej reakcji z ich strony, sygnału, że to chociaż przeczytali. Trudno, muszę raportować, co zrobiłam, żeby dostać wynagrodzenie. Czeka mnie więc wspaniały wieczór, kiedy zamiast szykować się do zajęć dla uczniów, będę wpisywać do tabelki liczbę zadań im wysłanych – żali się Joanna Niemiec, nauczycielka angielskiego z 70-tysięcznego miasta.
Ze stresu płacze w słuchawkę i prosi, by nie podawać jej prawdziwych danych. – Pracuję w moim liceum dwa lata, cieszę się, że znalazłam tę pracę, bo wcześniej uczyłam w gimnazjum i po reformie wcale nie było pewne, że się gdzieś odnajdę. Ale właśnie dowiedziałam się, że od jutra mam prowadzić lekcje online w czasie rzeczywistym. To jest niemożliwe do zrobienia – podkreśla Joanna.
Jak przekonuje, z oprogramowania, w którym mają się odbywać lekcje, rada pedagogiczna przeszła jedynie godzinne szkolenie ze szkolnym informatykiem. Ale to nie software jest największym problemem. – Kupuję pakiet danych za pakietem. Mieszkam na obrzeżach miasta i nie ma tu jeszcze stałego łącza. W ubiegłym tygodniu po sześć godzin dziennie wyszukiwałam dla uczniów materiały – relacjonuje.
Przyznaje, że dyrektor pozwolił nauczycielom przychodzić do szkoły w sytuacji, kiedy nie dadzą rady pracować z domu. Sęk w tym, że poza uczniami Joanna ma na głowie też własne małe dziecko. Z mężem mogliby się wymienić, ale on wraca z pracy po 17. A to już za późno na prowadzenie zdalnych lekcji. – Dopiero kiedy zagroziłam, że skorzystam z opieki nad dzieckiem, dyrektor opanował się i pozwolił mi na inne metody pracy. Mogę przesyłać uczniom materiały. Pierwsze już poszły. Z jednej klasy zero reakcji, z drugiej na 14 osób sześć zareagowało przesłanymi serduszkami. To bardzo miłe. Więcej odpowiedzi nie mam, bo padł e-dziennik – opowiada Joanna. – Najbardziej boli mnie to, że zastanawiamy się, jak rozliczać uczniów, którzy nie pojawią się na lekcji, a w ogóle nie rozmawiamy o ich sytuacji. Mnie ta sprawa z wirusem dotyka osobiście – w ubiegłym tygodniu mojej mamie przełożono, na nie wiadomo kiedy, wizytę kontrolną w szpitalu onkologicznym. Odmówiono jej też płukania portu centralnego po chemioterapii i na własną rękę szukaliśmy lekarza, który się tego podejmie. Nie wiem, czy moi uczniowie są w stanie kwarantanny. Nie wiem, czy ich rodzice nie zostali za granicą. Nie wiem, czy właśnie nie stracili pracy. Jak mogę od nich wymagać teraz pełnego skupienia na lekcjach?
Joanna ma żal do rządzących. Choć narodowa kwarantanna się przeciąga (na razie na miesiąc, ale być może to wcale nie koniec), minister nie mówi nic na temat ewentualnego przełożenia matur. Więcej – jak ogłosił kilka dni temu – Centralna Komisja Egzaminacyjna przygotuje próbne testy online (dotychczas pisano je w szkołach, z podobnymi ograniczeniami co już właściwą maturę). Arkusze egzaminacyjne będą opublikowane w dniu próbnego sprawdzianu na stronach CKE. Próbny egzamin ósmoklasisty ma się odbywać od 30 marca do 1 kwietnia, a próbna matura od 2 kwietnia do 8 kwietnia. – Maturzyści przeżywają ogromny stres, bo jeśli wrócimy do szkoły po świętach, będą mieli pięć dni na klasyfikację. Jeśli nie wrócimy, nie wiadomo, jak to będzie wyglądało. Nie widzę powodu, żeby dodatkowo stresować ich w i tak trudnym momencie. To przedłużanie stanu niepewności niczego dobrego nie przyniesie – uważa Joanna.
Jest w tym wiele prawdy. Telefony zaufania dla młodzieży rozgrzewają się dziś do czerwoności. Przedłużająca się kwarantanna, niepewność i atmosfera lęku mogą spowodować, że już wkrótce zapchają się nie tylko oddziały intensywnej terapii, lecz także – psychiatryczne dla młodzieży. A te ostatnie i bez epidemii koronawirusa były w agonii.
Stworzyłam z dziećmi grupy. Tym, które nie miały kont, rodzice czy starsze rodzeństwo udostępnili swoje profile. To najprostszy sposób, by się z nimi skontaktować. Kiedy próbowaliśmy przez e-dziennik, okazało się, że niektórzy rodzice przez dwa lata nie weszli do tego systemu i trzeba było im wysyłać hasła, prowadzić za rękę przy logowaniu – opowiada nauczycielka ze Zboża