- Nie trzymamy dodatkowego personelu w piwnicy na czarną godzinę – mówi dr n. med. Paweł Skowronek. I wyjaśnia, dlaczego placówki mają problem z radzeniem sobie z koronawirusem.
O Szpitalu Bródnowskim głośno było ostatnio w związku z zakażeniami wśród personelu. Zaczęło się od lekarza, który mając koronawirusa, dość długo przychodził do pracy.
Nie był świadomy, że jest chory do momentu uzyskania wyniku. COVID-19 przechodził bezobjawowo. Zadziałaliśmy natychmiast, bezpośrednio po informacji o dodatnim wyniku testu.
Skąd się dowiedział?
Zrobił test w szpitalu, w którym oprócz naszego pełnił dyżury, a który posiada laboratorium.
Dlaczego wy tego nie sprawdzacie?
Sprawdzamy, ale nie mamy własnego laboratorium. Zalecenia urzędowe nie obejmują jeszcze testów przesiewowych lub osób bezobjawowych. Cały czas są apele środowiska, żeby badać personel, niezależnie od objawów. My wtedy jeszcze stosowaliśmy się do standardowych wytycznych.
/>
Pojawienie się przypadku COVID-19 w szpitalu było łatwe do przewidzenia. Nie mogliście przygotować planu działania zawczasu? Chyba są jakieś procedury?
Procedury są, ale polegają przede wszystkim na izolowaniu osób zakażonych lub podejrzanych z tzw. kontaktu bliskiego. Nie chodzi tylko o pacjentów, ale i personel medyczny. A z tym już mamy kłopot. Prawdopodobnie lekarz mógł zarażać przez ostatnie 7–14 dni. A skoro tak, to mógł mieć kontakt praktycznie z każdym pracownikiem. A deficyt kadry się powiększa.
W takiej sytuacji odsyłanie pracowników jest kłopotem.
Sanepid ma inne priorytety niż szpitale. Inspekcjom za wszelką cenę zależy na objęciu jak największej liczby osób kwarantanną, nam na personelu do leczenia pacjentów w szpitalu. Oczywiście wszyscy podejrzani z wysokim ryzykiem kontaktu muszą być izolowani, jednak weryfikacja tych kontaktów musi być racjonalna, nie emocjonalna. W tym przypadku wyglądało to tak, że po rozmowie z chorym lekarzem i personelem, zgodnie z wymogami, przygotowaliśmy listę osób, które mogły mieć z nim styczność w ciągu ostatnich dni. Było na niej 78 osób, 100 proc. personelu oddziału. Wszyscy opuścili szpital, a tych, których nie było tego dnia w pracy, poinformowano, żeby pozostali w domach. Późniejsze testy weryfikacyjne nie potwierdziły tak wysokiego stopnia ryzyka kontaktu w tym zespole.
Wydaje się, że to logiczne – chodzi o odizolowanie osób, które mogą potencjalnie być chore.
Oczywiście, ale jak szpital ma sobie poradzić z nagłym brakiem personelu? W tym przypadku, w oddziale z ponad 50 pacjentami, kompletnie zabrakło kadry medycznej, która i tak była okrojona. Nie możemy zgasić światła i wyjść do domu na kwarantannę. Ktoś musiał kontynuować leczenie. Gdyby nie poświecenie koleżanek i kolegów z innych oddziałów, nie dalibyśmy rady.
Personel z innych oddziałów potem wracał do siebie. I tak się zaczęła również wędrówka wirusa.
To byli ciężko chorzy pacjenci. Nie trzymamy dodatkowych lekarzy i pielęgniarek w piwnicy na czarną godzinę. Musieliśmy skierować na gastrologię personel z innej części szpitala. Oczywiście zabezpieczonych w środki ochrony osobistej oraz z maksymalnym ograniczeniem kontaktów. Nie było możliwości wstrzymania systemu dyżurów w oddziałach szpitala. Prawda jest taka, że zanim pojawił się COVID-19 w Polsce, już mieliśmy poważne problemy z deficytem personelu, obsadzeniem dyżurów pielęgniarskich i lekarskich. To od lat standardowy problem wielu placówek.
Ile personelu brakuje?
W normalnych czasach działamy na styk, nawet z lekkim deficytem. Personel pracuje w kilku oddziałach. A także, z czego zdajemy sobie sprawę, w kilku różnych placówkach. W sumie mamy 1000 osób pracujących przy pacjentach – lekarzy i pielęgniarek. Już w marcu wiele osób zostało w domu z powodu opieki nad dzieckiem, L4 itp. Teraz w czasie koronwirusa nie ma około 400 osób, czyli 40 proc. personelu.
Co z punktu widzenia szpitala w całym systemie mogłoby działać lepiej?
Odpowiedzią na brak personelu mogłoby być na przykład stworzenie opieki żłobkowo-przedszkolnej dla dzieci lekarzy i pielęgniarek, tak aby mogli pracować. Dziś część z nich została z pociechami w domach. Bardzo trudno jest przy tych zasobach kadrowych normalnie funkcjonować. Albo kolejny problem, tzw. znikającej kadry: możliwość oddelegowania personelu do innej placówki szpitalnej, w której też brakuje ludzi z powodu koronawirusa. Mimo naszych problemów z obsadą kilku lekarzy zostało wytypowanych również z naszego szpitala. Zapewne jest to system losowy, dlatego też nie uwzględnia codziennych czynników.
Poza tym automatyczna dwutygodniowa kwarantanna to bardzo długo. Po ostatnich doświadczeniach zdecydowaliśmy, że sami testujemy pracowników po siedmiu dniach izolacji – sanepid również ma mnóstwo roboty. Jeśli wynik jest ujemny, zwracamy się pilnie do sanepidu o zgodę, aby taka osoba mogła wrócić do pracy. To niby tylko kilka dni różnicy, ale każdy dzień jest na wagę złota. Wprowadziliśmy ponadstandardowe procedury: cykliczne testy przesiewowe na większości oddziałów, zwłaszcza z dużą liczbą pacjentów starszych.
Co więcej, każdy pacjent z SOR przyjmowany do jakiegokolwiek oddziału ma wykonywany test. Jeśli nie wymaga natychmiastowego zabiegu, przebywa w tzw. preoddziale do wyniku testu. Wtedy jest wdrażane leczenie. Obecnie nie ma już bezpiecznego miejsca w kraju , gdzie nie znajdziemy koronawirusa. Musimy się zastanowić, co będzie dalej, kto będzie leczyć pacjentów, gdy infekcja się rozwinie. Mamy w Polsce za mało lekarzy i pielęgniarek, zwłaszcza w szpitalach.
Problemu deficytu personelu nie zostanie szybko rozwiązany.
Dlatego od początku testom na obecność koronawirusa powinna być poddawana cała kadra medyczna. Dziś działamy na granicy wydolności tej kadry: fizycznej i liczbowej. Wszystko teraz odbywa się w trybie ostrym. Testy za pewien czas wejdą prawdopodobnie w codzienną praktykę szpitali i przychodni. Najlepiej typu „rapid”, może wykonywane codziennie przez personel przed wejściem do szpitala. Tylko tak będziemy pewni, że nie zjawi się u nas COVID-19. A musimy wrócić do planowych zabiegów. Pacjenci nie mogą czekać latami.