Sprawa odcinka autostrady A2, po której samochody od kilku miesięcy poruszają się nielegalnie, jest jasna. Wszyscy zdają sobie sprawę, że aby być w zgodzie z prawem, ten odcinek należałoby zamknąć dla ruchu. Tylko byłby z tego straszny wstyd – i dla rządu, który rok temu łączył Warszawę z Europą Zachodnią, a teraz musi ją rozłączyć, i dla Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad, że nie dopilnowała dokończenia robót (choć bez wątpienia ich przeciąganie stanowi kartę przetargową wykonawcy – dopóki się coś robi, jest szansa na uznanie roszczeń o większe pieniądze). Kierowcy by się wściekli, opozycja miałaby używanie – prosta metoda na pogorszenie i tak złych sondaży gabinetu Donalda Tuska.

A jednak ja czuję żal, że żaden z urzędów, które powinny zareagować, nie wykazał się odrobiną instytucjonalnej odwagi. Że żaden z urzędników nie zdobył się na egzekwowanie prawa, co jest jego podstawowym obowiązkiem. I to z tak błahego powodu, jakim faktycznie jest niezadowolenie rządzących i punkty w sondażach. Trudno nie podejrzewać, że to tchórzostwo instytucji sięga znacznie dalej niż w sumie dość lekka przewina, polegająca na tym, aby samochody jeździły dobrą, nową i znacznie bezpieczniejszą niż alternatywne trasą.
Na dodatek mam wrażenie, że ci, którzy boją się zamknięcia A2 z powodu ewentualnego spadku w sondażach, nie rozumieją zupełnie polskiego społeczeństwa. Bo każdy z nas wolałby żyć w kraju, w którym odpowiednie instytucje robią to, co do nich należy, choćby wbrew życzeniom rządu. Zwłaszcza – wbrew. Bo prawo powinno stanowić zabezpieczenie także przed omnipotencją ludzi u władzy.