Dychotomia edukacji – takim mianem można określać zjawisko, z jakim mamy do czynienia w polskich szkołach podstawowych.
Dzielą się one nie na prywatne i publiczne, tylko na dobre i niedobre. Tak się akurat składa, że te prywatne – jak pokazują ostatnie wyniki testu szóstoklasisty – w większości są dobre, a nawet bardzo dobre, i tak właśnie kształcą. Oczywiście za pieniądze. Te publiczne też dobre bywają, ale zwykle są gorsze od prywatnych.
Podążamy tym samym w kierunku standardów obowiązujących w rozwiniętych państwach anglosaskich, głównie w stronę Stanów Zjednoczonych, gdzie największą wiedzę, rozwój i efekty edukacji można osiągnąć nie w państwowych molochach (tam to naprawdę duże szkoły), ale w elitarnych szkołach prywatnych. Są one oczywiście dla części społeczeństwa – nie tylko najbardziej świadomego roli kształcenia w życiu dzieci, ale również ludzi zamożnych lub na tyle dobrze sytuowanych, że miesięczne czesne na poziomie 1400 zł (średnio) za jedno dziecko nie rujnuje ich domowych budżetów.
Największym wrogiem prywatnych szkół było dotąd przekonanie, że to przechowalnie bananowej młodzieży i że nawet jeśli ktoś się nie uczy, a rodzice płacą, nic mu nie grozi. Jak pokazują dane, które zebraliśmy w całej Polsce – nic bardziej mylnego. Statystyki nie kłamią. Ogólny poziom edukacji i efekty osiągane przez uczniów są tu nie do pobicia.