W tym, że wzrost gospodarczy i spadek bezrobocia w ubiegłym roku nie przyczyniły się do ograniczenia skali ubóstwa w Polsce (w kilku poprzednich latach zasięg skrajnego ubóstwa raczej rósł: z 5,6 proc. w 2008 r. zwiększył się do 7,4 proc. w 2013 i 2014 r.), nie ma nic specjalnie zaskakującego.
Wzrost PKB wprawdzie był, ale nie tyle mocny, by prowadzić do znaczącej poprawy sytuacji finansowej Polaków. Mocno upraszczając, można powiedzieć, że w naszym przypadku nie jest tak, że koniunktura gospodarcza zmniejsza ubóstwo, a raczej że ubóstwo (czytaj: tania siła robocza) jest silnikiem napędzającym koniunkturę.
Coraz częstsza jest jednak konstatacja, że to raczej ograniczenie niż siła naszej gospodarki. I coraz mocniej trafia to do głównego nurtu dyskusji o naszej najbliższej przyszłości. Na przykład w postaci stwierdzenia, że mamy wirtualny wzrost gospodarczy. Albo w dyskusji o zwiększeniu kwoty wolnej od podatku.
Nierówności dochodowe to jeden z żelaznych tematów. Zbyt mocno zajmuje nas jednak to, jak są one duże. Za mało interesujemy się tym, jak je ograniczać. Redystrybucja dochodów? To wydaje się najprostsze. Ale nie mniej ważne jest to, skąd te dochody mają się brać. Próbowaliśmy różnych rzeczy: zagranicznych inwestycji, pieniędzy z Unii, stawiania na szkolnictwo wyższe. Najwyraźniej efekty są poniżej oczekiwań.