W terminowych umowach o pracę liczyło się wszystko, tylko nie ich termin. Pracodawcy zawierali je zwykle na kilka lat, ale nie wzbraniali się przed podpisywaniem ich na dłuższe, nawet 20-letnie okresy.
Bo prawdziwą zachętą do zawierania takich kontraktów nie była wcale możliwość zatrudnienia fachowca na z góry określony czas (np. do wykonania konkretnego zadania, na co potrzeba dwóch lat), lecz miłe pracodawcom udogodnienia. A to: krótki, zaledwie 2-tygodniowy okres wypowiedzenia oraz brak konieczności uzasadnienia zwolnień i ich konsultowania ze związkowcami. Firmy korzystały na takim rozwiązaniu, ale doprowadziło ono do podziału pracowników na dwie kategorie: tych lepszych, z umową na czas nieokreślony, i gorszych, z umową czasową. Do tej drugiej kategorii zalicza się już ponad 3,4 mln osób. Ich umowę o pracę – teoretyczną gwarancję stabilności zatrudnienia – można wypowiedzieć w każdej chwili. Rzadziej awansują, mają problemy z otrzymaniem kredytów, odkładają na później decyzję o założeniu rodziny. To ich zwalnia się z pracy w pierwszej kolejności w razie problemów ekonomicznych, bo to łatwiej niż w przypadku etatowców.
Decyzja, aby skończyć z podziałem rynku pracy, jest społecznie korzystna. Firmom, które na pewno będą przeciwko takim zmianom protestować, pragnę przypomnieć, że główny cel umów terminowych – czyli zatrudnienie jedynie na z góry wskazany czas – zostanie przecież zachowany. Jeśli przyznają, że nie na tym im zależy, ale na ułatwieniach, to po co w ogóle dzielić umowy na stałe i terminowe. Można połączyć je w jeden kontrakt i na nowo ustalić, jakie uprawnienia będą przysługiwać wszystkim zatrudnionym. Przynajmniej wtedy nikt nie będzie gorszym pracownikiem.