Wreszcie. Po wielu latach rozmów, negocjacji w komisji trójstronnej, zapowiedziach zmiany przepisów rząd ma ograniczyć zatrudnienie na czas określony.
Dziś Polska jest liderem w Unii Europejskiej pod względem liczby zawieranych kontraktów czasowych. O tym, jak może być to bolesne rozwiązanie, przekonali się Hiszpanie, których kilka lat temu zastąpiliśmy w roli prowadzącego w tej statystyce. Gdy przyszły gorsze dla gospodarki lata, hiszpańscy pracodawcy nie mieli skrupułów i w pierwszej kolejności zwalniali właśnie tych zatrudnionych czasowo, bo było to najprostsze i najszybsze rozwiązanie. Dziś Hiszpania też jest liderem w Unii, ale pod względem stopy bezrobocia.
To zresztą niejedyny minus takich etatów. Czasowe zatrudnienie stygmatyzuje, zwłaszcza młode osoby, na rynku pracy. Wykonujący obowiązki na tej podstawie mają problemy np. z uzyskaniem kredytu hipotecznego, na później odkładają decyzję o założeniu rodziny i posiadaniu dzieci. To ich w ostatniej kolejności pracodawca wysyła na szkolenie lub bierze pod uwagę przy awansie. Bo przecież oni są w firmie tylko na jakiś czas.
Propozycja, aby ograniczyć okres trwania takich kontraktów, powinna być jednak tylko pierwszym krokiem. Kolejnym mogłaby być rezygnacja z niektórych przywilejów pracowniczych związanych z zatrudnieniem na czas nieokreślony. Jeśli uszczelnienie przepisów o pracy terminowej ma być batem na pracodawców, to trzeba też dać im marchewkę, aby chcieli w miejsce czasowych kontraktów podpisywać stałe umowy, a nie przechodzić do szarej strefy. Niektóre rozwiązania, jak choćby sądowa możliwość przywracania do pracy stałego etatowca, zasłużenie ich do tego zniechęcają. Znam wiele przypadków, gdy firma latami nie może pozbyć się danej osoby, bo nadużywa przepisów o ochronie przed wypowiedzeniem. Może wreszcie trzeba więc skończyć z zasadą, że w Polsce łatwiej jest się rozwieść, niż kogoś zwolnić.