Powyborcze tendencje w Niemczech powinny nas poważnie niepokoić. Nie dość, że szefem dyplomacji zostanie najpewniej jeden z najbliższych przyjaciół Rosji Frank-Walter Steinmeier, to jeszcze Berlin może poprzeć starania Brytyjczyków czy Holendrów cofające o kilka dekad wspólnotowy dorobek związany ze swobodą przepływu pracowników.
Niemcy nie są oczywiście pozbawieni argumentów. Z biegiem eurokryzysu coraz więcej przybyszy z biedniejszych państw UE wyrusza na poszukiwanie szczęścia nad Renem. Są wśród nich i nasi rodacy. Ci, którym się udaje, dostają pracę, czyli – jak chcą miejscowi populiści – odbierają ją obywatelom RFN. Nieważne, że często jest to praca za grosze, do której wśród rodowitych Niemców chętnych brak. Ci, którym się nie udaje, żyją na koszt pomocy społecznej. Czyli – kontynuują zwolennicy zamknięcia granic – przejadają ich własne podatki.
Często narzekamy na Unię Europejską, ogrom biurokracji, absurdy poganiające inne absurdy, wielu z nas podejrzliwie patrzy na zmiany obyczajowe. Mieszkańcom Zachodu nie podoba się zupełnie co innego: Dania ma wątpliwości co do Schengen, Francja wydala bałkańskich Romów, niektóre holenderskie miasta chcą zakazać Polakom czy Bułgarom osiedlania się na własnym terenie. Gdyby teraz dołączyły do tego trendu Niemcy, najsilniejszy w końcu kraj UE, dorobek w postaci otwarcia rynku pracy może zostać powoli zdemontowany.