Gdyby zrealizować przedstawioną niedawno w artykule Artura Radwana ideę „zwycięzca bierze wszystko” (DGP, wyd. 203 z 18 października br.), znaleźlibyśmy się, jak na warunki amerykańskie, gdzieś w pierwszej połowie XIX w. – w każdym razie na pewno w okolicach rządów prezydenta Andrew Jacksona, który przeszedł do historii między innymi z powodu lekkiej ręki w zatrudnianiu „swoich”.
Gdyby zrealizować przedstawioną niedawno w artykule Artura Radwana ideę „zwycięzca bierze wszystko” (DGP, wyd. 203 z 18 października br.), znaleźlibyśmy się, jak na warunki amerykańskie, gdzieś w pierwszej połowie XIX w. – w każdym razie na pewno w okolicach rządów prezydenta Andrew Jacksona, który przeszedł do historii między innymi z powodu lekkiej ręki w zatrudnianiu „swoich”.
W administracji amerykańskiej obowiązywały różne zasady doboru współpracowników – od owego „zwycięzca bierze wszystko” aż po dzisiejsze 10 proc., bo taką ilość pracowników w podległym urzędzie może wymienić każdy szef urzędu – i to bez względu na miejsce w hierarchii: od sprzątaczki do dyrektora.
Europa poszła inną drogą. Tu z czasem, a trwało to mniej więcej od XVII w., budowano wytrwale ideę służby cywilnej służącej politykom (wcześniej królowi) w takim samym kształcie organizacyjnym i kadrowym, w myśl zasady „politycy się zmieniają – administracja pozostaje”. Politykom w tym paradygmacie służby publicznej pozostaje możliwość zmiany tylko swojego najbliższego, politycznego otoczenia.
Kto na tym wychodzi lepiej – Europa czy Stany Zjednoczone – trudno powiedzieć, ale na coś trzeba się zdecydować. My mamy z tym kłopoty od początku III Rzeczypospolitej, a wydawało się, że powołanie na początku transformacji (w okresie rządów Jana Krzysztofa Bieleckiego) Krajowej Szkoły Administracji Publicznej przesądzało przynajmniej kierunek zmian. Zaczęliśmy chwacko, a skończyło się jak to zwykle u nas.
W rezultacie mamy w samej tylko administracji rządowej co najmniej dwa korpusy urzędnicze: jeden nowy, ujęty w ramy ustawy o służbie cywilnej, i drugi funkcjonujący nadal na podstawie starej (z okresu sprzed transformacji) ustawy o pracownikach urzędów państwowych.
Czy można wyobrazić sobie armię z dwoma różniącymi się zasadami organizacji korpusami oficerskimi? W każdym obowiązywałyby inne stopnie i inny schemat dowodzenia, inna rekrutacja i inne przyczyny zwolnienia. Jednolitość umundurowania w takim przypadku tylko pogarszałaby sytuację dowódców, bo znacznie utrudniałaby im połapanie się na polu walki, kto jest kim. Od biedy dałoby się z tym przeżyć w czasie pokoju – ale na wojnie?
Tymczasem urzędnicy są stale na wojnie. A raczej tu nie ma podziału na czas wojny i pokoju. Jednym słowem jesteśmy ciągle na froncie, ale z dwoma korpusami oficerskimi. Swoją drogą to ciekawe, że u nas ze słowem „oficer” kojarzą się wyłącznie służby mundurowe – choć officer to przecież urzędnik w ogóle, a nawet bardziej civil officer niż military officer. Dlaczego? Z prostego powodu: kiedy Zachód budował już 300 lat temu zawodowy korpus urzędników, nasi ministrowie mieli niemal do końca dawnej Rzeczypospolitej administrację prywatną, i to w literalnym tego słowa znaczeniu. W tym właśnie swego czasu prof. Tadeusz Mączak upatrywał naszych kłopotów ze współczesną służbą cywilną, a właściwie ze zrozumieniem, czym jest służba cywilna dla współczesnego państwa.
Nie przeszliśmy samodzielnie przez absolutyzm XVII i XVIII w., a nie potrafiliśmy wyciągnąć właściwych wniosków z doświadczeń naszych zaborców, choć w XX-leciu międzywojennym stosunkowo szybko została uchwalona ustawa o państwowej służbie cywilnej, bo już w 1922 r. Ale czym innym jest uchwalenie ustawy, a czym innym poziom świadomości. Z urzędnikami przed wojną generalnie nie było źle, ale na przykład w latach 30. nasza dyplomacja została wręcz zmasakrowana szablami oficerskimi – w tamtych warunkach to byli właśnie „swoi”. Nie chcę dowodzić, że z tego powodu przegraliśmy wojnę, ale po dziś dzień jest się czego wstydzić.
Problemem dla (nieudolnie) rządzących nie jest jednak zatrudnianie „swoich”, ale nieumiejętność zwalniania starych „nie swoich”. Zatrudnić nowego urzędnika potrafi każdy, ale zwolnić starego – już nie. I w tym trzeba upatrywać niesamowitego rozrostu administracji w ostatnich latach: powiększyła się ona o 20 proc. Proszę pomnożyć to przez przeciętną płacę w sektorze publicznym i dodać odpowiednie współczynniki na wyposażenie miejsc pracy – zrozumiemy wtedy, skąd gwałtowny wzrost długu publicznego w porównywalnym okresie.
Jeśli nie umie się zwalniać starych, nie należy zatrudniać nowych. Szczególnie że nowym chcemy płacić więcej niż w sektorze prywatnym, bo to są „swoi”. I dlatego administracja zarabia u nas lepiej niż sektor prywatny. To znaczy inaczej niż w krajach normalnych. I to jest już absolutna patologia – a na pewno nie ma to nic wspólnego z gospodarką rynkową. Ale dzięki temu łatwiej zrozumieć, dlaczego wzrost wydatków na administrację koniecznie chce się pokryć umorzeniem części wcześniej sprzedanych na tymże rynku (OFE) obligacji.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama