Pomysły w PO wyskakują jak króliki z kapelusza. Pod dyktando chwili albo z chęci demonstracji siły. Pomysł ograniczenia etatów związkowych (pisała o tym „Rzeczpospolita”) niewiele ma wspólnego z realną potrzebą zmian zasad funkcjonowania związków zawodowych w Polsce. Bo chyba też nie o to chodziło młodym działaczom PO, którzy przygotowali projekt.

Konflikt ze związkami jest bowiem nieunikniony. Krytykowane zmiany w czasie pracy są przesądzone. Więc, jak już zapowiedziano, czeka nas gorąca jesienna ofensywa protestacyjna. Do tego, na znak protestu, związki bojkotują udział w obradach komisji trójstronnej. Wybrano więc najprostszą metodę walki z niezadowolonym elementem – straszakiem w postaci ograniczenia uprawnień. Problem w tym, że metoda stara i jakoś mało skuteczna (w przypadku działaczy). Pomysł ograniczenia etatów związkowych to przecież odgrzewanie kotletów. W 2012 r. senator Jan Filip Libicki (PO) również zgłaszał podobne pomysły. Wtedy była to odpowiedź na coraz ostrzejsze wypowiedzi Piotra Dudy, szefa NSZZ „Solidarność”, i zapowiedzi akcji strajkowej w związku z rządowymi planami zrównania i wydłużenia wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn do 67. r.ż. W 2005 r. ze związkami, tym razem lekarzy, chciał walczyć ówczesny minister spraw wewnętrznych i administracji Ludwik Dorn. Medykom z Porozumienia Zielonogórskiego groził „kamaszami”, jeżeli ci nie podpiszą kontraktów z NFZ i nie będą normalnie przyjmować pacjentów. I na groźbach się skończyło – wtedy i zapewne teraz.

Nie odbieram politykom prawa do przygotowywania i prezentowania swoich projektów zmian. Więcej – to ich obowiązek. Problem jednak w tym, że czas ich prezentacji też musi być odpowiedni. Tego wyczucia zabrakło młodym działaczom PO. Rozmawiać o przywilejach związkowych należy, ale nie po to, żeby osłabiać dialog społeczny.