Kiedy cztery lata temu rząd i partnerzy społeczni zbyt długo negocjowali pierwszą ustawę antykryzysową, ze wszystkich stron rozlegały się głosy, że przez ich spory firmy nie będą mogły skorzystać z pomocy państwa w szczytowym momencie spowolnienia gospodarczego. Gdy w końcu weszła w życie i na jej podstawie pracodawcy spożytkowali tylko kilka procent zarezerwowanych na wsparcie środków, rząd i eksperci tłumaczyli to tym, że – jak widać – kryzys naszych firm się nie ima, a spowolnienie nie było tak dotkliwe, jak się spodziewano.
Pomimo że od tego czasu bezrobocie podskoczyło o kilka punktów procentowych, a prognozy wzrostu PKB coraz mniej optymistyczne, to jednak rząd nadal zdaje się wierzyć, że Polska jest zieloną wyspą. Tylko w ten sposób można wytłumaczyć to, że wczoraj po raz kolejny Rada Ministrów, mimo wcześniejszych nieoficjalnych zapowiedzi, nie zajęła się projektem drugiej ustawy antykryzysowej.
To, że polskie firmy jakoś sobie radzą bez publicznej pomocy, a nawet – jak wskazuje dzisiejsze wydanie DGP – nie boją się poprawiać warunków zatrudnienia na umowach o pracę, nie zwalnia jednak rządzących z prowadzenia długofalowej polityki dotyczącej działalności gospodarczej i rynku pracy. W przeciwnym razie powtórzy się sytuacja z pierwszej połowy 2009 r., gdy przedsiębiorcy i zatrudnione przez nich osoby odczuli nagły kryzys, a przepisów, które by ich wsparły, nie było. Nawet jeśli nowa ustawa antykryzysowa będzie powielać błędy poprzedniej, nawet jeśli rygory udzielenia pomocy będą tak ostre, że tylko nieliczne firmy z niej skorzystają, powinna już obowiązywać i dawać sygnał obu stronom stosunku pracy: rząd trzyma rękę na pulsie. W przeciwnym razie szumne zapowiedzi o wspieraniu przedsiębiorczości i przeciwdziałaniu skutkom kryzysu będą w ustach rządzących tylko zwykłą bujdą.