Osoba, której dobra osobiste są naruszane przez treści dostępne w zasobach WWW, może oczekiwać od właścicieli internetowych wyszukiwarek zablokowania do nich dostępu



Google został zobowiązany do skutecznego blokowania dostępu do zdjęć, które istotnie naruszają „sferę życia prywatnego, ponieważ pokazują zachowania seksualne” Maxa Mosleya. Tak lapidarnie można streścić wyrok z 24 stycznia 2014 r., który zapadł w Hamburgu. Być może na naszych oczach dokonuje się pełzająca rewolucja kopernikańska, która zmusi właścicieli wyszukiwarek internetowych do wypracowania efektywnego narzędzia do blokowania nielegalnych treści. W rywalizacji pomiędzy prawem do bycia poinformowanym, a prawem do prywatności (do bycia zapomnianym) punkt przewagi zyskało to ostatnie; wpisujące się także w Polsce w konstytucyjnie chronioną autonomię informacji (art. 47 i 51).
Kontekst hamburskiego wyroku jest frapujący. Otóż 30 marca 2008 r. „News of the World” publikuje w wydaniu elektronicznym filmy z tzw. „sick Nazi orgy” z udziałem ówczesnego prezydenta Międzynarodowej Federacji Samochodowej (FIA) Maxa Mosleya i pięciu „pseudokurtyzan”. Max Mosley jest brytyjskim prawnikiem (rocznik 1940) i w czasie, gdy wybucha skandal, niezwykle wpływową osobą w sportach samochodowych, w tym w Formule 1. Za mało „estetyczne” spotkanie zapłacił paniom 2,5 tys. funtów. Ostatecznie wyrokiem High Court of England and Wales uzyskał od wydawcy gazety zadośćuczynienie w wysokości 60 tys. funtów z uwagi na naruszenie jego prywatności. Z niemieckim Bildem, który także upublicznił intymne zdjęcia, zawarł ugodę pozasądową.
Przywołane rozstrzygnięcia nie skutkowały jednak zablokowaniem dostępu do stron WWW zawierających zdjęcia z orgii, co rozpoczęło batalię z dostawcami wyszukiwarek internetowych, a przede wszystkim z Google. Max Mosley mógł przejść do historii jako czterokrotny szef FIA. Rok 2008 sprawił, że zaczął się utrwalać w zbiorowej pamięci jako pan od kiepskiej proweniencji zabaw. Dziś zdaje się walczyć o zapisanie się jako ten, który pokazał, jak walczyć o prywatność w internecie.

Gonienie króliczka

W listopadzie minionego roku wyższy sąd w Paryżu uznaje roszczenia Maxa Mosleya i nakazuje Google faktyczne blokowanie dostępu do stron ze zdjęciami (filmem), zawierającymi sceny o zabarwieniu sadomasochistycznym pod groźbą kary w wysokości 1000 euro za każde jednorazowe udostępnienie (w okresie 5 lat). Po dwóch miesiącach zapada kolejny wyrok, tym razem w Hamburgu, którego sens jest podobny, chociaż brzmienie nietożsame z wyrokiem paryskim. Z ustnego uzasadnienia wyroku z 24 stycznia br. wynika, że sędziowie, uznawszy, że doszło do poważnego naruszenia prywatności Maxa Mosleya, przypisali odpowiedzialność właścicielowi wyszukiwarki internetowej, czyli temu, kto umożliwia dostęp do nielegalnych treści, mimo iż ich nie „wytwarza”.
Google zapowiada zaskarżenie wyroku hamburskiego i prezentuje pogląd, że wyszukiwarka jest jedynie platformą, która pokazuje linki do treści, przy czym za owe treści nie odpowiada. Przedstawiciele Google argumentowali także, że niekorzystne dla dostawcy Internetu rozwiązanie będzie oznaczać przekształcenie go w podmiot „monitorujący nawet najdrobniejsze elementy transmitowanych lub przechowywanych treści”. Ergo uczyni z niego cenzora. Oczywiście poza fundamentalnym pytaniem o legalność cenzurowania informacji przez wyszukiwarkę jest też pytanie o techniczną wykonalność takiego wyroku. Po wyroku paryskim z listopada 2013 r. Google przyznał, że zablokował setki stron ze zdjęciami pokazującymi seksualne eskapady pana Mosleya, ale nowe strony wciąż się pojawiają. Ich wyszukiwanie przypomina gonienie króliczka, którego nie sposób złapać.

Informacja to towar

Warto też pamiętać, iż tłem dla całej sprawy jest spór przed Trybunałem Sprawiedliwości UE (Google Spain, C-131/12), w którym to postępowaniu rzecznik generalny Niilo Jääskinen – zaskakując pewnie niejednego – rekomendował Trybunałowi pogląd, że nakazanie blokowania wyszukiwarce internetowej treści skutkowałoby nadmiarowym ograniczeniem prawa do uzyskania informacji. Co więcej, w opinii Fina Google nie jest administratorem danych osobowych, gdyż nie tworzy treści, tylko udostępnia je.
Czekając na wyrok Trybunału, przypomnijmy, że ponad wszelką wątpliwość umieszczanie danych osobowych w internecie jest ich przetwarzaniem (sprawa Lindquist, C-101/01), a batalia o prawo do bycia zapomnianym wciąż trwa w ramach prac nad projektem rozporządzenia UE w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych. Wniosek prezydencji do Komisji Europejskiej z 31 maja 2013 r. zawiera postanowienia znacznie ograniczające prawo do bycia zapomnianym (w stosunku do pierwotnych propozycji). Zobowiązują one administratora danych do informowania podmiotów uzyskujących dostęp do treści za jego pośrednictwem o niedopuszczalności dalszego przetwarzania. Administrator ma jednak „brać pod uwagę dostępne środki techniczne i koszty” takiego procesu (art. 17 ust. 2a projektu Rozporządzenia UE).
Wyrok w Paryżu i ten ostatni z Hamburga wskazują inną drogę do ochrony prywatności niż tylko oczekiwanie na rozporządzenie UE, coraz bardziej ginące za horyzontem zbliżających się wyborów do Parlamentu Europejskiego. Osoba, której dobra osobiste są naruszane przez treści dostępne w zasobach WWW, może oczekiwać od właścicieli wyszukiwarek internetowych skutecznego działania w celu niepokazywania linków do stron umożliwiających wgląd do nielegalnie przetwarzanych danych na jej temat. W tym sensie prawo do bycia poinformowanym będzie musiało zrejterować przed prawem do prywatności. Właściciel wyszukiwarki internetowej z kogoś, kto umożliwia tylko dostęp do „towaru” (informacji), stanie się odpowiedzialnym za szkodę przez ów „towar” wyrządzoną.

Gumka do internetu

Wykuwanie linii demarkacyjnej pomiędzy ochroną naszej prywatności i prawem do informacji będzie zapewne bolesnym procesem, tak dla osób nieroztropnie umieszczających treści w internecie, jak i ofiar domorosłych paparazzich. Nie byłoby roztropnym zrównywanie jednych z drugimi, gdyż naruszałoby to zasadę volenti non fit iniuria (chcącemu nie dzieje się krzywda).
Dopóki ktoś nie wymyśli w pełni skutecznej „gumki do internetu”, za co mógłby otrzymać cyber-Nobla, pozostaje wierzyć w roztropność sędziów w Europie (i nie tylko, wszak Max Mosley zapowiedział już w rozmowie z „Der Spiegël”, że zamierza pozwać również Google w Kalifornii). Trend został jednak zarysowany. Po raz kolejny sądy zdają się opowiadać za tezą, że profesjonaliści dostarczający jakieś „rozwiązania” na rynek, nie mogą się uchylać od odpowiedzialności, twierdząc, że nie panują nad nimi. Jeżeli ktoś nie potrafi zapanować nad komercyjnie świadczoną usługą, to być może nie powinien jej świadczyć... Jeżeli mam świadomość, że moja działalność umożliwia innemu naruszanie dóbr prawnie chronionych jakiegoś człowieka, to staję się w pewnym sensie współodpowiedzialnym za takie zachowanie.

Piotr Bodył-Szymala radca prawny, wykładowca w WSB w Poznaniu