Moja droga do wolności gospodarczej to trudna droga. Była niemal zawsze pod prąd biurokracji czy też ogólnych trendów. Ale czasem myślę, że jakkolwiek bym nie wybrał i tak byłoby trudno. Bo zostać przedsiębiorcą to duży wysiłek.

Moje wczesne, dziecięce wspomnienia to też czasem wspomnienia o ludziach, którzy prowadzili własny biznes. To było już tak dawno i pozostały tylko krótkie „migawki”, ludzkie twarze i ich emocje.

Rok 1977 (?) Przedsiębiorca, znajomy rodziców – zbudował hotel. Pamiętam jego strach czy partyjni nie „wejdą” mu w biznes.

Rok 1978 (?) Sąsiedzi z tej samej wsi, za namową taty, zakładają hodowlę bydła na mięso, mają mnóstwo pracy, ale biedy już nie ma.

Rok 1979 (?) Znajomy młynarz nie może otrzymać kredytu na budowę nowego młyna. Ojciec miał jakieś znajomości i mu pomógł. Młyn działa do dziś.

Koniec sierpnia 1980. Zapłakana mama w objęciach taty: „Czy oni poszaleli? To przecież wojna będzie!”. Nie wiem, o co jej chodzi, ale następnego dnia oczy łzawią mi w kościele w czasie mszy na rozpoczęcie roku szkolnego. Rozglądam się – nie tylko mnie. ZOMO gazowało też w środku i nie zdążyło się wywietrzyć.

13 grudnia 1981. Tato przynosi „Obwieszczenie o stanie wojennym”. W pierwsze dni nie idziemy do szkoły. Jest zimno. W następnych dniach nosimy legitymacje szkolne i wracamy za przed zmrokiem do domu. Podobno na ulicach jest niebezpiecznie.

Pierwszy tydzień stycznia 1982 – tata nie wraca do domu. Mama mówi, że jest w więzieniu, nie tłumaczy dlaczego. W gazecie czytam, że za łapówki – pół roku później okazuje się, że kiedy mu „dawali łapówkę”, to go nie było w pracy – zwolniony do domu natychmiast. Później się dowiedziałem, że na wszelki wypadek go „wyeliminowano”, by nie robił „problemów” w stanie wojennym.

Rok 1982. Sąsiad zakłada hodowlę lisów i innych futerkowych. Kiedy wieje od jego gospodarstwa, to śmierdzi nieprzeciętnie. Nigdy nie będę mieć żadnej hodowli!

Rok 1983. Ojciec wraca z rozmowy kwalifikacyjnej. Podobno mu powiedzieli – „Ma pan zbyt wysokie kwalifikacje na to stanowisko”. Tato kilka lat wcześniej obronił doktorat z ekonomii. Myślę sobie: po co ja się mam uczyć?

Rok 1985. Tato nie żyje. Zmarł na zawał. Na pogrzebie dużo ludzi, których nie znam. Później przez wiele lat spotykam niektórych z nich, a oni współczująco mówią „Pamiętam jak pana ojca wrobili”. Przejmuję wiele z obowiązków taty, m.in. domową hodowlę królików. Trzeba je nie tylko karmić, ale zabijać i oprawiać - nic przyjemnego. Ale przynajmniej mamy mięso bez kartek i ciepłe kamizelki z futerek (w domu było zimno, bo węgiel drogi). To moja pierwsza działalność gospodarcza. A miałem nigdy nie mieć hodowli! Którejś jesieni sprzedałem w skupie 150 królików. Było z tego sporo pieniędzy (jak dla mnie). Oczywiście oddałem je mamie i poszło na życie.

Rok 1986. Kolejka na chyba 200 osób przed sklepem „Dom chleba”. Wszyscy cisną się - nie mogę oddychać. Przez parę dni nie jedliśmy chleba. Chyba rok później pojawia się pierwsza prywatna piekarnia w mieście. Kolejki też są, ale pieczywo się zawsze kupi. No i ludzie się tak nie pchają.

Zima 1986. Szewc, który szyje buty dla mamy na zlecenie mówi: „Zobaczy Pani, za paręnaście lat już nie będzie szewców”.

Rok 1987. Zarobiłem pierwsze pieniądze na korepetycjach. Może jednak warto się uczyć?

Rok 1988. Wałęsa i Miodowicz odbywają debatę w telewizji. Wałęsa odnośnie postępów w Polsce i na Zachodzie: „Posuwamy się na piechotę, gdy inni odjeżdżają samochodami”.

Rok 1989. Dlaczego średnica Okrągłego Stołu to 18 m? Bo rekord Guinnessa w pluciu to 17,50 m!

Rok 1990. Reforma Balcerowicza. Sąsiad, który hodował lisy, „idzie z torbami”, bo miał kredyt, a odsetki zaczęły rosnąć horrendalnie. Musiał sprzedać pole na działki budowlane, aby go spłacić. Mam się cieszyć, że już przestanie śmierdzieć, czy raczej współczuć?

Lato 1990. Sprzedaję drobiazgi na bazarze. Jak dużo ludzi! Właściwie to nie chodzimy już do sklepów, tylko na bazar.

Rok 1990 to dla mnie początek studiów. Dzięki sukcesom w olimpiadzie z fizyki nie musiałem zdawać egzaminów - miałem wstęp wolny na kierunki techniczne. W wakacje jadę na miesiąc na Krym do studiującej tam siostry, za jedne sprzedane dżinsy – „piramidy”. Boże! Jakie tam były okropne warunki w akademiku! Brud i karaluchy wszędzie. Potężny bałagan w mieście. Ludzie kradną wszystko co publiczne. Każdy bierze łapówki. I to ma być ten „Komunizm”, do którego dążyliśmy?

Po powrocie do kraju - studia na Uniwersytecie Warszawskim; renomowana uczelnia, dobry i wymagający kierunek: informatyka. Dostaję pokój w akademiku – 16m2 na cztery osoby (czasem więcej) i piętrowe łóżka. Łazienki w korytarzu – fatalne. Chciałem studiować też fizykę, ale nie dało się, za dużo zajęć na informatyce. Pierwszy komputer kupuję na spółkę z kolegą z pokoju. Mama daje na to całą swoją miesięczną emeryturę. Z zazdrością patrzę na kolegów, którzy już zarabiają pieniądze. Jedni pracując w różnych firmach, inni „kręcąc” się wokół powstającej giełdy. Ja żywię się ze słoików, na stołówce studenckiej (póki jest) albo w Barze Gdańskim. Mój standardowy zestaw to: ziemniaki, marchewka z groszkiem, sos pieczarkowy i barszcz czerwony w kubku (czasem z fasolką). Ze stypendium socjalnego, naukowego i korepetycji na tyle wystarcza.

Rok 1993. Rozpoczynam moją pierwsza pracę w firmie polsko-niemieckiej. Koledzy z pracy są bardzo mili, ale ja czuję się bezradny. Niewiele z tego, czego uczyli mnie na studiach przydaje się w pracy. Uczę się na nowo, tym razem tego, co mi się w przyszłości naprawdę przyda. Oczywiście nie mam umowy o pracę tylko o dzieło. I jestem wdzięczny szefowi firmy, że mogę się uczyć. Wszelkie pieniądze odkładam na przyszłość, na rodzinę, własny biznes.

Rok 1994. Firma wysyła mnie na wakacje do pracy w Dortmundzie w Niemczech. O rany! Jakie tam są drogi, czyste osiedla. A ta stołówka na uniwersytecie – super! Mam okazję pracować przy projekcie dla telewizji niemieckiej. Jestem mile zaskoczony, bo moje umiejętności, jeszcze studenta, wcale nie odbiegają od umiejętności niemieckich pracowników. Pozbywam się pierwszych polskich kompleksów.

Rok 1995. Koniec studiów. Egzamin magisterski zdany z wyróżnieniem. Ślub. I co dalej? Podstawowy problem – brak funduszy. Pomoc ze strony uczelni – wolne żarty. Pomoc ze strony pracodawcy – pożyczka na zagospodarowanie – być może. Kredyt na mieszkanie – zero szans. Wracam w rodzinne strony, bo kuzyn, piąta woda po kisielu, jest wspólnikiem w hurtowni obuwia i potrzebują informatyka. A mieszkać możemy z żoną u mamy (tak, synowa z teściową!).

Pierwsza prawdziwa praca. Jestem informatykiem, więc wykonuję wszystkie techniczne sprawy w firmie. Zamiatanie też wchodzi w zakres obowiązków. Widzę jak działa firma od początku do końca, rzeczy dobre i złe. Widzę jak pieniądze zmieniają ludzi. Nigdzie się tyle nie nauczyłem co wtedy. Żeby tylko jeszcze móc zdobyć kasę na początek własnej firmy.

Rok 1997. Stało się. Założyłem firmę. Przebolałem wizyty i opłaty w kilku urzędach. Zapłaciłem za rejestrację jako VAT-owiec (po co? To jest kolejny hamulec do założenia firmy). Świadczę usługi byłemu pracodawcy oraz innym firmom w mniejszym zakresie. Były pracodawca się cieszy, bo w sumie mniej mi płaci (ZUS jest niższy). Ja się cieszę, bo dostaję na rękę więcej i mogę dorabiać. Znowu muszę się uczyć, tym razem księgowości - książka przychodów i rozchodów. Dlaczego muszę płacić dwa razy ubezpieczenie zdrowotne? Nonsens, który trwa do dziś. Przecież to hamuje ludzi, którzy mogą założyć działalność gospodarczą.

Pierwsza choroba i zaskoczenie – do pierwszych trzydziestu dni nie otrzymuję żadnego wynagrodzenia chorobowego. To po co ja płacę składki? Dlaczego nie ma konkurencji dla ZUS? Znajomy księgowy sugeruje: „Dogadaj się z lekarzem i weź dłuższe L4. Każdy na coś jest chory”. Nie korzystam.

Kuzynka zakłada gabinet fryzjerski. Musi płacić składki ZUS mimo, że w niektórych miesiącach stanowią one więcej niż jej dochody. Wygląda na to, że przepisy zachęcają do przejścia do „szarej strefy”, bo biznesu o małych dochodach nie opłaca się prowadzić legalnie.

Rok 1999. Mój główny klient, były pracodawca, od 4 lat podwaja obroty. Utworzone przeze mnie oprogramowanie sprawia, że nie trzeba zwiększać zatrudnienia do obsługi zwiększonych obrotów. Ale ciekawe wyzwania w pracy się kończą.

Próbuję rozkręcić biznes, starając się o współpracę z innymi lokalnymi firmami informatycznymi. To nie działa. Za dużo ludzkich ambicji i animozji, o których nie zdawałem sobie sprawy. Kolejna lekcja dla mnie z prowadzenia biznesu.

Szukam pracy. Jak już mam wyjechać z rodzinnego miasta, to tak, aby się czegoś nauczyć i dobrze zarobić. Podobno Irlandia dobrze się rozwija. Wysyłam CV do tamtejszych firm rekrutacyjnych i szlifuję angielski. I tu spotyka mnie niespodzianka – telefon z Irlandii. Proponują mi przesłanie CV do Microsoftu. Nie wierzę w to, co słyszę. Kilka dni później - ponad godzinna, telefoniczna rozmowa kwalifikacyjna po angielsku, przy której spociłem się jak „mysz kościelna”. Dwa tygodnie później lecę do Dublina na ostateczną rozmowę. Chyba im się spodobałem. Po powrocie czekam z niecierpliwością na wieści. Udało się! Mam pracę w Microsofcie. Zawieszam działalność i od października jestem w Irlandii!

Zima 1999. Rejestracja w Urzędzie Imigracyjnym w Dublinie. Tłumy imigrantów, przede wszystkim spoza Europy. Pierwszy wizyta w urzędzie – brak bilecików do kolejki. Drugi raz – czekanie przed otwarciem, aby dostać bilecik, potem pół dnia czekania w kolejce do okienka. Czuję się dyskryminowany, tak jak osoby z Afryki, Azji czy Ameryki. Rozmawiając z nimi w tej kolejce wyzbywam się wszelkich uprzedzeń wobec obcokrajowców.

Lata 2000-2003. Cały czas pracuję w Microsofcie. Po dziewięciu miesiącach rozłąki sprowadzam żonę z córką. Praca jest bardzo dobra. Dużo się uczę. Spotykam ludzi z całego świata. Również z Polski i wcale nie czuję, że Polak Polakowi wilkiem, wręcz przeciwnie. Wszyscy tęsknią za swoimi krajami: Polacy, Czesi, Słowacy, Rumuni. Tylko „post-sowieci” nie chcą wracać. Mówią, że nie ma do czego. Po tym co widziałem na Krymie – nie dziwię się.

W firmie obok, gdzie pracuje też sporo Polaków z Wrocławia – źle się dzieje. Pomimo, że Polacy są tańsi – kierownictwo decyduje się na zwolnienie ich właśnie. Zaczynam dostrzegać, że Irlandczycy chronią swoich. Widzę też, że w korporacji obcokrajowcy prawie w ogóle nie awansują. To jak się tu dalej rozwijać?

Córka zaczyna uczęszczać do irlandzkiej szkoły. Zaczyna wtrącać słówka w języku Gaelic. Chyba pora podjąć decyzję, czy wracamy do kraju, czy nie. To już 4 lata na emigracji. Podliczamy oszczędności – za mało na dom. U mamy nie możemy wszyscy zamieszkać, bo mamy już dwójkę dzieci. Zastanawiamy się nad miejscem dokąd wracać. Chyba jednak najbardziej pasują nam rodzinne okolice. Sprawdzamy możliwości kredytu.” Tak, bez problemu mogą państwo dostać, ale pod warunkiem, że pan nadal będzie zarabiał za granicą”. Podejmujemy decyzję – bierzemy kredyt i rozdzielamy się. Ja dorobię jeszcze przez kilka miesięcy, a potem spróbuję rozkręcić biznes w Polsce z części oszczędności.

Rok 2004-2005. Kredyt przyznany i żona buduje dom. Ja latam co miesiąc do domu i próbuję znaleźć pracę bliżej kraju. Nie udaje się. Z Polski przybyła do Irlandii wielka fala emigracji zarobkowej. Na ulicach Dublina słychać polskie „K..a” i „Ch…ra”. Wstyd mi, ale cieszę się z tego, że Irlandczycy nie rozumieją po polsku, na razie.

Badam jak się zakłada działalność w Irlandii i Wlk. Brytanii. Jestem zdziwiony, że w ogóle nie trzeba się rejestrować (!), tylko po prostu zacząć działalność, do 3 miesięcy ją zgłosić i zacząć płacić podatki oraz składki. Przy niskich dochodach podatki i składki są niemal zerowe. Długo myślę, czy po powrocie do Polski nie zarejestrować sobie firmy w Wlk. Brytanii.

Maj 2005. Zaczynam tworzyć oprogramowanie, które pomaga mi znaleźć tanie bilety lotnicze do domu. Pobieram dane z pewnej szkockiej strony internetowej. Blokują mnie. Obchodzę blokady. A potem olśnienie: „Przecież oni robią to samo co ja w tej chwili. Może pracować razem?” Wysyłam do nich maila z ofertą. Jest odpowiedź – właśnie szukają osób do pracy. Lecę do Szkocji. Bardzo mili ludzie - pasjonaci i fachowcy jakich mało. Znów mam szczęście – jestem drugim albo trzecim pracownikiem i będę pracował z Polski. Dla nich to okazja, bo mają specjalistę za marne pieniądze, a dla mnie rewelacja, bo mam pracę i pierwszego kontrahenta dla mojej firmy. Kończymy budowę domu i wreszcie wracam do kraju.

Sierpień 2005. Siedzę sam w moim biurze. To jeden pokój z pochyłą podłogą, taką, że fotel na kółkach sam zjeżdża pod ścianę. Podobno ktoś podczas remontu wybił dziurę w ścianie nośnej i „osiadła” 20 cm. Mam Internet. Cieszę się, bo wreszcie robię to, co lubię, za przyzwoite pieniądze i nikt mi nie „dyryguje”. Tamci ze Szkocji traktują mnie po partnersku, więc czuję, że portal, nad którym pracujemy jest nasz wspólny.

Idąc do swojej firmy ulicami mojego prowincjonalnego miasta, czuję się nareszcie wolny od korporacyjnych ograniczeń.

Biznes rozwija się. Zatrudniam powoli nowych pracowników. Pasjonatów, takich jak ja, którym nikt dotąd nie dał szansy. Może ja im dam?

Lato 2008. Firma rozrosła się do kilkunastu osób. W Szkocji już kilkadziesiąt. Chcą zmienić moją firmę w oddział, by zredukować biurokrację pomiędzy firmami. Nie ma sprawy! Działamy. I co się okazuje – dziurawe polskie prawo. Nikt nie wie jak taki oddział prowadzić. Prawnicy mówią: „Trzeba było założyć spółkę-córkę”. Ale my nie chcemy rozliczeń między firmami, bo tak już było. Chcemy być jedną firmą z polskim oddziałem. „No to macie problem”. Walczymy z biurokracją, urzędnikami, kontrolami, staramy się o urzędowe interpretacje. Jedna niesłuszna. Idziemy do sądu. Sprawa w sądzie przegrana, ale tak naprawdę wygrana. Sąd twierdzi, że interpretacja jest słuszna, ale nie ma zastosowania do naszej firmy, bo źle opisaliśmy sytuację w zapytaniu. Na eksperckich forach internetowych ludzie są zdziwieni tą interpretacją, sprzeczną z unijnymi dyrektywami i polskimi przepisami. Po wielu innych przypadkach uczenia urzędników, jak działa oddział firmy zagranicznej, sprawy się w końcu unormowały.

Wiosna 2011. W Szkocji firma urosła do dużych rozmiarów – ponad 100 osób. Miliony odwiedzin miesięcznie na portalu. Braki kadrowe. Zatrudniane są coraz gorzej wykwalifikowane osoby. Jakość leci w dół. Ktoś wpada na pomysł, aby przenieść polski oddział (prawie 20 osób) do Szkocji. „Zaraz, ale przecież umowa była, że pracujemy z Polski”. „No tak, ale sytuacja się zmieniła, potrzebujemy was na miejscu”. Znów potrzebna trudna decyzja. Każdy podejmuje ją indywidualnie. Połowa składu wyjeżdża do Szkocji. Połowa zostaje. Czekają nas trudne czasy.

Jesień 2011. Pieniądze z odprawy i oszczędności inwestuję w firmę. Pozyskujemy pierwszego klienta z Wlk. Brytanii. Dzięki internetowi pozyskujemy różne małe kontrakty. Biznes znowu zaczyna się kręcić.

Rok 2012. Nadal pracujemy dla szkockiego portalu. Mimo iż nie pojechaliśmy do Szkocji, nadal nas cenią i zlecają pracę. Niektórzy wracają do naszej firmy z zagranicy bądź z Warszawy. Pojawiają się kolejni klienci z Włoch, Norwegii, USA. Zatrudniamy nowych pracowników.

Staram się o środki na nasz innowacyjny pomysł biznesowy. Nie mam doświadczenia, jak to zrobić poprawnie i oczywiście nie udaje się.

Rok 2013. Firma stabilizuje się. Mamy już więcej pracowników niż w oddziale, który zamknięto 2 lata wcześniej. Zmieniliśmy firmę w spółkę z o.o. – dlaczego to tak dużo kosztowało? Kluczowi pracownicy zostają wspólnikami. Uczymy się, rośniemy, szukamy nowych kontrahentów, podejmujemy się ciekawych wyzwań, zarabiamy. Działamy w klastrze podobnych firm w regionie. Założyliśmy fundację dla pomocy innym firmom.

Jesteśmy wolni, razem, w Polsce.

Wit Więch

Prowadzisz firmę? Opisz nam swoją historię i wygraj udział w elitarnej debacie! Weź udział w konkursie „Moja droga do wolności gospodarczej” i podziel się z nami swoimi doświadczeniami. Szczegóły tutaj.