Studenci z nieskrywanym zadowoleniem przyjęli wiadomość, że nie będą musieli płacić za drugi kierunek studiów dziennych na uczelni publicznej. Ich radość nie potrwała długo. Rząd drugimi drzwiami zablokował możliwość studiowania na kolejnym fakultecie. Zrobił to w białych rękawiczkach.

Ale zacznijmy od początku. W zeszłym roku resort nauki odtrąbił sukces: „Znieśliśmy opłaty za studia na drugim kierunku”. Szkoda tylko, że nie dodał, że wcześniej sam je wprowadził, a jedynym powodem zmiany przepisów był druzgocący wyrok Trybunału Konstytucyjnego. Orzekł, że opłata za studia dzienne na uczelniach publicznych ogranicza prawo do nauki. Ministerstwo więc zniosło odpłatność, ale jednocześnie umożliwiło uczelniom wprowadzenie limitów w dostępie do studiów osobom, które podjęły już jeden kierunek. Przez co na niektórych specjalnościach osób po drugim fakultecie może być zaledwie trzy na 100 oferowanych miejsc, a na innym zero, np. na medycynie. Czy to nie jawne ograniczanie prawa do nauki? Nie wiem, jak na to pytanie odpowiedzieliby sędziowie TK. Na razie sprawie przygląda się Parlament Studentów RP.
Uczelnie zachowują się racjonalnie. Kształcenie osoby, która już studiuje, im się nie opłaca. Od liczby studentów zależy bowiem dotacja dla uczelni. A osoby, które już są na jednym, często rezygnują z drugiego fakultetu. Uczelnie nie chcą więc ryzykować, że część dwukierunkowców grzecznie zrezygnuje, a uczelnia będzie musiała się głowić, skąd wziąć pieniądze na pensje dla nauczycieli czy prąd. Zapobiegliwie więc pierwsza dziękuję takim studentom. Wydaje się to niesprawiedliwe, ale z jednej strony czy chcemy płacić za studentów eksperymentatorów, którzy podejmują kolejne studia, bo brakuje im pomysłu na siebie? Z drugiej czy ograniczać prawo do nauki tym, którzy rzeczywiście chcą studiować dla konkretnej wiedzy?