Biedni, który mają słabe wyniki w nauce, nie powinni otrzymywać pomocy socjalnej. Zaś bogatym nie należy przyznawać stypendium rektora. Ci pierwsi na pomoc nie zasługują, drudzy jej nie potrzebują - mówi w rozmowie z DGP MATEUSZ MROZEK
Czy obecny system stypendialny na uczelniach się sprawdza?
Nie. Pomoc materialna w Polsce nie jest dobrze dystrybułowana. Zdarza się, że stypendia socjalne trafiają do osób, które wykazują zerowy dochód, choć w rzeczywistości ich rodziny mają środki do życia.
Kłamią?
Niekoniecznie. Czasem rodzice pracują na czarno albo prowadzą firmę, która nie wykazuje dochodów. Uczelnie mogą wezwać do złożenia wyjaśnień, ale nie zawsze korzystają z tej możliwości.
Jak należy zmienić system?
Przede wszystkim pieniądze powinny być rozdzielane bardziej elastycznie. Duża część uczelni cierpi na sztywnej proporcji podziału środków między stypendia motywacyjne a świadczenia socjalne (na te drugie musi trafiać minimum 60 proc. – przyp. red.). Tymczasem nie na wszystkich uczelniach potrzebne jest duże wsparcie socjalne. Bardziej racjonalne byłoby przeznaczenie większej części środków na stypendia rektora dla najlepszych studentów. Świadczenia dla najbiedniejszych wynoszą obecnie nawet 950 zł miesięcznie, natomiast najzdolniejsi otrzymują zaledwie ok. 400 zł. Moim zdaniem stypendia naukowe powinny być zdecydowanie wyższe, a co najmniej porównywalne z socjalem. Ponadto stawkę wszystkich świadczeń należy uzależnić od miejsca, gdzie uczy się student. Inne są bowiem koszty utrzymania np. w Opolu czy Koszalinie, a inne w Warszawie. Uważam także, że nie należy premiować osób słabiej sytuowanych tylko dlatego, że wykazują niski dochód, a na studiach mają słabe wyniki. Z kolei stypendia rektora nie powinny być przyznawane tym, którzy są bogaci. Raczej byłbym zwolennikiem stworzenia stypendiów hybrydowych. Byłyby one kierowane do osób, które potrzebują pomocy finansowej, a jednocześnie osiągają dobre wyniki w nauce.
To dość rewolucyjny pomysł...
Powiem więcej, uważam, że powinniśmy też rozwijać narzędzia umożliwiające weryfikację przydatności studentów dla gospodarki. Z perspektywy podatnika, który łoży na bezpłatne szkolnictwo wyższe, ważne jest, aby inwestycja w kształcenie zwróciła się w postaci wysoko wykwalifikowanej elity. Tymczasem obecnie nie ma żadnej pewności, że 1,5 mln studiujących zasili naszą gospodarkę.
Rozwiązaniem byłby obowiązek odpracowania bezpłatnych studiów.
Nie szedłbym aż tak daleko. Studenci powinni jednak mieć świadomość, ile państwo na nich wydaje. Przykładowo studia filozoficzne rocznie kosztują ok. 4 tys. zł, a medyczne 40 tys. zł, z kolei kierunki ścisłe mieszczą się mniej więcej w połowie tego zbioru.
A może trzeba skończyć z bezpłatnymi studiami i wprowadzić na uczelniach publicznych czesne?
Model, w którym studenci mieliby dopłacać do nauki na studiach stacjonarnych, miałby sens tylko wtedy, gdy uczelnie publiczne gwarantowałyby naukę na odpowiednim poziomie. Tymczasem wielu studentów twierdzi, że studia w obecnym kształcie nie są warte tego, żeby za nie płacić. Nadal się zdarza, że w grupach ćwiczeniowych jest po 70 osób albo promotor ma przydzielonych ponad 100 seminarzystów. Niestety tego typu patologie generuje obecny mechanizm finansowania uczelni przez państwo. Z powodu niskich dotacji szkoły są zmuszone do kreatywnego obchodzenia ograniczeń finansowych. Przez to zamiast działań projakościowych, mamy często do czynienia z działaniami dbającymi przede wszystkim o kapitał. Ta sytuacja przypomina błędne koło, bo działania uczelni spowodowane są algorytmem, od którego uzależnione są środki z budżetu. Trzeba zmienić system.
Na jaki?
Jeszcze w większym stopniu powinno odejść się od uzależniania dotacji od liczby studentów na rzecz czynników i zachęt projakościowych. Ostatnio porównywałem regulacje prawne, które dotyczą szkolnictwa wyższego w różnych krajach Europy. Okazuje się, że systemy nie odbiegają znacznie od siebie. Różnica polega na tym, za co jest wypłacana dotacja państwowa dla uczelni oraz jaki jest udział studentów w finansowaniu nauki. Przykładowo szkoły wyższe zamiast pieniędzy na kształcenie studenta otrzymują je za absolwenta, ewentualnie dotacja jest uzależniona od liczby egzaminów, do których musi przystąpić student. Jednak chciałbym zwrócić uwagę, że bez względu na to, jak dobre będziemy mieli przepisy, to i tak funkcjonowanie szkolnictwa wyższego będzie zależeć przede wszystkim od ludzi, którzy je tworzą. A więc rektorów, dziekanów, wykładowców, pracowników administracyjnych oraz studentów.
O jakie zmiany będzie zabiegał samorząd?
Jesteśmy w trakcie prac nad pakietem systemowych rozwiązań. Chcemy, aby do umowy zawieranej z uczelnią był obowiązkowo dołączany program studiów. Ponadto osoby niepełnosprawne muszą mieć możliwość pobierania stypendium specjalnego na drugim kierunku studiów. Obecnie po ukończeniu jednego fakultetu nie można już go otrzymywać na kolejnym. Podobnie w przypadku stypendiów rektora, one także powinny być przyznawane na kolejnym fakultecie.
Będziemy także postulować przebudowę systemu udzielania kredytów studenckich. Obecnie procedura wygląda tak, że student może złożyć wniosek o pożyczkę dopiero w listopadzie, w efekcie otrzymuje pieniądze najwcześniej na początku kolejnego roku. Oczywiście z wyrównaniem, ale za co ma żyć od października do stycznia?