Wciąż wierzymy, że świadectwo z czerwonym paskiem to dla naszych dzieci przepustka do lepszej przyszłości. Ale na rynku pracy prymusi wcale nie wygrywają.
Dla dzisiejszego homo corporatus wykształcenie dziecka to kolejny cel do osiągnięcia. Z jednej strony wierzymy, że ma być ono gwarancją lepszej przyszłości. Z drugiej nie bardzo jednak wiadomo, jak je zdefiniować. Będąc świeżo po lekturze podręczników do zarządzania, które nakazują, by cele były S.M.A.R.T. (proste, mierzalne, osiągalne, istotne i określone w czasie), rodzice szansę na przyszły sukces zamykają więc w projekcie czerwony pasek i wkładają wszystkie wysiłki w hodowanie prymusa. Wspiera ich w tym system edukacji, który podsuwa narzędzia do ciągłego kontrolowania postępów (e-dziennik) i porównywania się: rankingi uczniów wywieszane na korytarzach szkół, ogólnopolskie wyniki testów czy wreszcie listy rankingowe samych placówek. Ale czy na pewno tędy droga?

Bez matury

W mediach słychać coraz więcej głosów sprzeciwu wobec edukacji dopingującej ucznia do nieustannej rywalizacji o pierwsze miejsca w zestawieniach. Choćby ostatnio na łamach DGP: „W obowiązującej nomenklaturze szkoła dobra to ta, której udało się osiągnąć dobre wyniki rankingowe. A przecież tak naprawdę dobra szkoła to ta, która pomoże naszemu dziecku wyrosnąć na człowieka” – pisał Jan Wróbel, wieloletni dyrektor liceum na Bednarskiej, po czym posłał do diabła Program Międzynarodowej Oceny Umiejętności Uczniów PISA.
Sprzeciw wobec edukacyjnego wyścigu szczurów co roku narasta tuż przed rozpoczęciem matur. Media prześcigają się w przypominaniu długiej listy sław bez zaliczonego egzaminu dojrzałości. Otwiera ją zwykle Edyta Górniak, która wielki estradowy sukces zawdzięcza musicalowi „Metro” i występom na Eurowizji. Plejadę uzupełniają reżyser Andrzej Wajda, pisarze Andrzej Stasiuk oraz Sławomir Mrożek i muzycy: Zbigniew Hołdys, Agnieszka Chylińska, Maciej Maleńczuk. Zamyka laureat Pokojowej Nagrody Nobla Lech Wałęsa. Gazety ekonomiczne przypominają, że prymusami nie byli też autorzy wielkich biznesowych sukcesów, którzy swoje firmy rozkręcali na przełomie lat 80. i 90., choćby tacy jak Dariusz Miłek. Twórca potęgi obuwniczej firmy CCC zakończył edukację na Technikum Górniczym w Lublinie i zajął się sportem. Kiedy okazało się, że mistrza świata w kolarstwie raczej z niego nie będzie, zaczął sprowadzać do Polski buty. Zbigniew Sosnowski, założyciel największej polskiej marki rowerowej Kross, pochodzi zaś z rolniczej rodziny. Zamiast na studiach młodość spędzał jako mechanik w warsztacie samochodowym.
Na pocieszenie maturzystom przywołuje się często również nazwiska, które przyniosła era komputerowych gigantów. Wielką karierę bez wielkiego wykształcenia zrobili i Steve Jobs (założyciel Apple’a wyleciał z Reed College po pół roku), i Mark Zuckerberg (by rozwijać Facebooka odszedł z Harvardu), i Bill Gates (właściciel Microsoftu skończył Harvard po 32 latach). Ten ostatni miał powiedzieć jednemu z zatrudnianych przez siebie pracowników, absolwentowi prestiżowej uczelni MIT: „Dyplomy dyplomami, ale ty musisz być po prostu pracowity i kreatywny oraz umieć działać w zespole”.
Nie on jeden. Na oceny na dyplomie tak naprawdę zwraca uwagę mało który pracodawca. Ewa Rzeczkowska z Deloitte (9. miejsce na liście Universum Top 100, czyli firm, które studenci uznają za swoich przyszłych wymarzonych pracodawców) przyznaje dyplomatycznie, że stopnie mogą być „ciekawą informacją”, ale zdecydowanie nie przesądzają o losie kandydata. – U naszych przyszłych praktykantów i pracowników badamy przede wszystkim potencjał rozwojowy oraz posiadanie cenionych przez nas kompetencji, takich jak umiejętność analitycznego myślenia czy współpracy w grupie – wyjaśnia. Podobne kompetencje liczą się także w innych wymarzonych przez młodych firmach: EY, L’Oreal czy Strabagu.

Do wszystkiego, czyli do niczego

Dlaczego wychowanie prymusa wciąż jest celem wielu rodziców? – Przywiązywanie wagi do ocen to spuścizna pedagogiki socjalistycznej. Tradycji, w której dobry uczeń to ten, który jest encyklopedycznie zorientowany, a prymus to uczeń dobry ze wszystkiego. Doświadczenie niestety pokazuje, że takie podejście zazwyczaj kończy się fatalnie – mówi Damian Muszyński, wieloletni nauczyciel oraz wykładowca Uniwersytetu Gdańskiego. Nie tylko on.
Na początku tego roku szkolnego prof. Philip Zimbardo, psycholog znany z opracowania słynnego eksperymentu więziennego, a ostatnio coraz częściej odwiedzający Polskę, ostrzegał, że 5 mln uczniów ma tu emocjonalne problemy na tle związanym ze szkołą i nauką. „Dobry uczeń jest punktualny. Jest pracowity. Jest zdolny. Jest uczynny dla kolegów. Dla koleżanek też nie jest taki najgorszy. Jest kulturalny. Unika przemocy. Jest słowny. Jest zaangażowany. Jest uspołeczniony. Jest dojrzały (najlepiej – ponad wiek). Jest nienormalny (...). Cyborg wypełniający oczekiwania szkoły powinien budzić niepokój rodziny” – podsumował wymagania stawiane uczniom Jan Wróbel w wydanej wraz z córką Małgorzatą książce „Jak przetrwać w szkole i nie zwariować”.
– Miałem wielu znakomitych uczniów, co roku świadectwo z paskiem, doskonałe wyniki ze wszystkich przedmiotów. Efekt? Wielu nie skończyło studiów. Jedna z moich uczennic zdawała na przykład na medycynę. Powinęła jej się noga, więc żeby studiować cokolwiek, poszła na chemię. Do tej pory ma wykształcenie średnie, a była najlepszą uczennicą w klasie – mówi Damian Muszyński. Jego zdaniem dla osiągnięcia przyszłego sukcesu równie ważne co wiedza są cechy osobowościowe, charakterologiczne, temperamentalne. – Być może moja uczennica nie była wystarczająco elastyczna, nie poradziła sobie z uczeniem się w stylu, który wymaga więcej niż przyswajanie poszatkowanej wiedzy – ocenia.
Wykładowca zaznacza, że system edukacji powoli zaczyna się jednak zmieniać. Na dowód przywołuje ostatnie wyniki badań nad uczniem zdolnym, które nauczycielom jasno pokazują, że o zdolnościach powinno się dziś myśleć nie tylko w kategoriach ocen z przedmiotów, lecz także znacznie szerzej – również w dziedzinach sportowych czy umiejętności społecznych. – Teraz myślimy o edukacji jako o transdyscyplinarnej przestrzeni, w której wiedza się przenika. Gdzie niekoniecznie uczymy przedmiotu biologia, ale możemy młodszym dzieciom prowadzić przyrodę, w której zajmujemy się problemami dotykającymi także dziedzin tradycyjnie rozumianej geografii czy chemii.
To jednak wymaga przedefiniowania sposobu nauczania. Zanim nauczą się tego szkoły, a nowy system zrozumieją rodzice, wciąż wymiernym sposobem oceniania postępów będą stopnie. Jak bardzo nam na nich zależy, pokazują badania Open Society Institute, z których wynika, że w Polsce rośnie rynek korepetycji. W 2004 r. korzystała z nich połowa licealistów, dziś eksperci szacują, że zapotrzebowanie jest znacznie większe. Z dodatkowych lekcji korzystają coraz młodsi (już w szkole podstawowej) i często najzdolniejsi uczniowie, którzy po prostu chcą się przygotować do testów lub podciągnąć stopnie. Profesor Elżbieta Putkiewicz z Wydziału Pedagogicznego UW w raporcie „Korepetycje – szara strefa edukacji” zwróciła uwagę, że kult prymusów zaprowadził nas do miejsca, w którym jakość edukacji zaczyna być zależna od grubości portfela rodziców. W czasie, kiedy szkoły zaczynają „przypominać instytucje certyfikujące”, a więc nie uczą, tylko testują, z korepetycji korzystało 60 proc. dzieci w rodzinach o wysokim statusie ekonomicznym i tylko 35 proc. w rodzinach o statusie niskim.

Dyplom = praca

Jest jednak i druga strona medalu. Niebawem może się bowiem okazać, że głosy oburzenia są przesadzone, a znienawidzone listy rankingowe mówią zaskakująco dużo o szansach na sukces absolwenta. Lepsze wyniki w zestawieniach to przecież lepsze uczelnie, na które dostają się maturzyści, a te z kolei mogą mieć niebagatelne znaczenie dla przyszłej kariery. Pokazują to analizy, które przeprowadzono na Uniwersytecie Warszawskim. Okazuje się, że studenci UW albo otrzymują pracę jeszcze w trakcie studiów – czasem licencjackich, częściej magisterskich – albo natychmiast po uzyskaniu dyplomu. Dzieje się tak w ponad 90 proc. przypadków. 70 proc. zatrudnionych absolwentów uczelni ma umowy o pracę, a zarobki byłego studenta przekraczają średnią krajową i wynoszą ok. 4 tys. zł brutto.
– To nie są dane z sondaży ulicznych, to nie jest opinia absolwentów o ich pracy, tylko twarde dane, oparte na analizie roczników 2007–2008. Wyniki pokazują, że w przypadku UW informacje o umowach śmieciowych są całkowicie sfalsyfikowane, trzeba włożyć je między bajki. Co więcej, na podstawie naszych analiz można domniemywać, że absolwenci innych wielkich i wysoko ocenianych szkół – Politechniki Warszawskiej czy SGH – są w podobnej sytuacji – mówi dr Mikołaj Jasiński, socjolog z Centrum Badań Jakości Kształcenia UW.
Zakład kierowany przez Jasińskiego pracuje właśnie nad badaniami, które mogą wywrócić do góry nogami nasze myślenie o edukacji – socjologowie chcą sprawdzić nie tylko, jak samo uzyskanie dyplomu, lecz także średnia ze studiów przekładają się na przyszłe wyniki finansowe i pozycję zawodową magistrów. Badania będą opierały się na analizie danych przekazanych uczelni przez ZUS, w tej chwili obie instytucje pracują nad umowami, które mają zapewnić bezpieczeństwo przepływu informacji. Wyniki analizy powinny być znane na początku przyszłego roku. Doktor Mikołaj Jasiński już teraz obserwuje jednak, że sumienna nauka na studiach popłaca.
– Na podstawie badań jakościowych widzimy dwie kategorie studentów. Jedna to wysoko wykwalifikowani specjaliści, dobrzy studenci z szeroką wiedzą, którzy spokojnie czekają na koniec studiów, bo wiedzą, że bez problemu znajdą pracę. Z wywiadów jakościowych wśród pracodawców wiemy, że mają rację, bo firmy nie chcą od uczelni gotowego produktu, tylko wykształconego, elastycznego pracownika, który z łatwością nauczy się wymaganych umiejętności. Drugą grupą są ludzie, którzy w przyszłości zostaną pracownikami średniego szczebla. Ci są mniej spokojni – próbują już na studiach gorączkowo budować CV przez staże i praktyki.

Prymusowe zwycięstwo

Bycie prymusem nie musi jednak oznaczać wyłącznie bycia najlepszym w szkole i na studiach. Prymusizm, czyli postawa, która jest efektem wychowania przez zbyt wymagających rodziców, może utrzymywać się przez całe dorosłe życie (i niekoniecznie wiązać z piątką na dyplomie). Z krytycznego stosunku do menadżeró -prymusów znany jest prof. Jacek Santorski, psycholog biznesu. Wraz z Mirosławem Konkelem i Bertrandem le Guernem napisał książkę „Prymusom dziękujemy”, w której przekonuje, że wysokie wykształcenie jest ważne, ale nawet dyplom ukończenia MBA nie gwarantuje sukcesu w biznesie, jeśli nie towarzyszy mu jeszcze cała pula specyficznych cech. Prymus to dla autorów publikacji metafora określająca człowieka, który skupia się nie tyle na pracy, ile na robieniu dobrego wrażenia. To na nim prymus buduje swój (i nierzadko firmy) sukces.
W publikacji autorzy powołali się na badania amerykańskiego socjologa Jima Collinsa, który analizował drogę blisko 1,5 tys. firm. Zaledwie 11 z nich z dobrych stało się wybitnymi, uzyskując w ciągu 15 lat wzrost trzykrotnie wyższy niż średnia. Na czym polegał ich sukces? Collins zauważył, że nie tkwił on w rewelacyjnym systemie motywacyjnym, bo pracownicy sami byli zmotywowani. Nie w nowoczesnym programie zmian, bo firmy te nie stosowały żadnego programu. Kluczem do rozwoju tych spółek okazali się niezwykle sprawni menedżerowie, których socjolog nazwał „liderami piątego poziomu”. Byli to zorientowani na cel, ale skromni i pokorni menedżerowie, uznający swoje ograniczenia i... otoczeni przyjaciółmi i rodziną.
Według Jacka Santorskiego szczególnie tego ostatniego brakuje prymusom, których postawę charakteryzuje arogancja i skupienie na sobie. W wywiadzie udzielonym „Polityce” psycholog biznesu tłumaczył kiedyś, że w długofalowych działaniach lider powinien być skromny i spokojny, bo tylko taki nie wywiera u innych poczucia zagrożenia i atawistycznej chęci rywalizacji. Prymus, który w porę się tego nie nauczy, może oczywiście wygrywać. Jednak jeśli jego motywacja będzie się opierać na osobistej ambicji, być może będzie musiał stanąć przed zespołem, z którym pracuje i niczym król Pyrrus po bitwie z Rzymianami powiedzieć: „Jeszcze jedno takie zwycięstwo, a będziemy straceni”.
Na oceny na dyplomie zwraca uwagę mało który pracodawca. Ci z najbardziej prestiżowych firm przyznają dyplomatycznie, że stopnie mogą być „ciekawą informacją”, ale zdecydowanie nie przesądzają o losie kandydata