Sprzedam dwie prace dyplomowe. Cena do negocjacji”, „Oddam obronioną magisterkę. Tanio”, „Napiszę szybko licencjat” – takich ogłoszeń można znaleźć w internecie na pęczki. Student kupi gotową pracę już za kilkaset złotych. Niektórzy korzystają z tej możliwości. Korzystają, bo sądzą, że nikt nie przyłapie ich na gorącym uczynku.
Wynika to m.in. z tego, że na jednego profesora przypada średnio 73 studentów. To i tak o 20 mniej niż dziesięć lat temu. Trudno się zatem dziwić, że na rzetelne przeczytanie pracy magisterskiej brakuje akademikom czasu. To ich jednak nie usprawiedliwia. Za obronione prace odpowiada przecież szkoła wyższa. Promotor i recenzent otrzymują za to wynagrodzenie. Studenci stosują, metodę na nitkę. Oddając pracę wkładają między kartki cienką niteczkę. Dzięki temu mogą się dowiedzieć, czy promotor pofatygował się, aby choć przekartkować tekst. Niektórym szkoda na to czasu. Zatwierdzą je więc z automatu.
Koło się zamyka. Studenci starają się prac nie pisać, a promotorzy nie chcą ich czytać. Mimo to Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego uparcie obstaje przy tym, by zachować obowiązek ich bronienia. Dodatkowo resort nauki pracuje nad stworzeniem ogólnopolskiego sytemu antyplagiatowego. Obecnie uczelnie nie mają obowiązku sprawdzania ich w takim systemie. Te, które to robią, wskazują na słabości tej metody. Promotorzy mogą automatycznie zdać się na wynik analizy, która uzna pracę za plagiat i nie będą tego sami weryfikować. System wyłapuje bowiem wszystkie powtórzenia, nawet, te które opatrzone są cytatem z podaniem źródła. Zakwestionowana praca musi zostać poprawiona, ale nie po to, by była lepsza, tylko w celu ominięcia podejrzanych zwrotów.
System antyplagiatowy może się okazać bardzo drogą porażką resortu nauki. Straszenie nim studentów niekoniecznie przyczyni się do rzetelnego pisania i sprawdzania przez promotorów prac dyplomowych.