Po 952 dniach wojny w Ukrainie większość polskich szpitali nie ma planów działania w przypadku zdarzenia masowego ani nie prowadzi ćwiczeń z zarządzania kryzysowego. – Gdyby dziś coś u nas wybuchło, niekoniecznie rosyjska rakieta, to nie byłoby komu zarządzić sytuacją – wysłać ludzi na miejsce, zrobić przestrzeń dla rannych. Szylibyśmy z niczego, jak na początku pandemii – mówi nam lekarka z dużego szpitala w centralnej Polsce. Podobne głosy dochodzą z całego kraju. – Szkolą się pasjonaci, w wolnym czasie i za własne, niemałe, pieniądze, ale jest ich ledwie garstka. W razie czego pomogą lokalnie we własnym szpitalu, ale nie poprawi to przygotowania polskiego systemu – tłumaczy chirurg, który zapisał się na szkolenie z medycyny taktycznej w Izraelu. Dla siebie. Za 3 tys. dol.
Zamiast ćwiczeń, prezentacje online
Eksperci szkolący z zarządzania kryzysowego twierdzą, że szefom cywilnych szpitali nie zależy na ćwiczeniach z prawdziwego zdarzenia. Ograniczają się więc do nudnych prezentacji online. – Nikt od nich nie wymaga, żeby personel przećwiczył ewakuację czy organizację szpitala polowego, więc idą po linii najmniejszego oporu. Zresztą, poważne ćwiczenia wymagałyby wyłączenia oddziału albo dwóch, a na to nie chcą się zgodzić ze względów finansowych – mówi nam specjalista szkolący medyczny personel w szpitalach resortowych.
Gen. Roman Polko, były dowódca GROM, dr nauk wojskowych i wykładowca akademicki, ostrzega, że należy robić wszystko, by zawczasu przygotować się na jak najczarniejsze scenariusze: – Nie można dopuścić do tego, by atak zaskoczył nas tak samo, jak ostatnio zaskoczyła rządzących powódź, która przecież zdarza się cyklicznie co 10 lat. Za wschodnią granicą mamy pełnoskalowy konflikt zbrojny i nie rozumiem, dlaczego na stronie internetowej Sztabu Generalnego Wojska Polskiego można dziś znaleźć informacje o usuwaniu skutków powodzi, a nic o sytuacji na Ukrainie. Dlaczego Ministerstwo Obrony Narodowej nie informuje o sytuacji Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Ministerstwa Zdrowia? Dlaczego nie ostrzega ich, że należy być gotowym na ochronę ludności? Przecież schronów i szpitali polowych nie zorganizujemy w dwa dni, tak samo jak w dwa dni nie da się zbudować zbiorników retencyjnych – utyskuje gen. Polko.
System ochrony zdrowia nie jest przygotowany na zdarzenia masowe
Szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego Jacek Siewiera przyznał w niedawnym wywiadzie dla DGP, że polski system ochrony zdrowia w większości jest nieprzygotowany na zdarzenia masowe nie tylko w postaci ataku zbrojnego, lecz także nawet wypadku z dużą liczbą ofiar. Postępowanie zgodne z zasadami medycyny taktycznej utrwala się w szpitalach wojskowych i kilku większych szpitalach klinicznych w kraju. Jednak w większości szpitalnych oddziałów ratunkowych (SOR) pracują lekarze, którzy o medycynę pola walki nie otarli się nawet na studiach. A specjalistów medycyny ratunkowej, którzy mają o niej pojęcie, jest mało i pracują zwykle w wysoko wyspecjalizowanych oddziałach, a nie na pierwszej linii.
Dlaczego polscy medycy nie mają pojęcia, jak operować ofiary ataków czy konfliktów zbrojnych? Według dr. Krzysztofa Trzosa, kierownika Zakładu Medycyny Katastrof i Pomocy Doraźnej Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego, kluczowym momentem dla medycyny katastrof w Polsce był początek XXI w., kiedy zlikwidowano Wojskową Akademię Medyczną (WAM) w Łodzi, a wielu ekspertów musiało zmienić specjalizację. – Medycynę katastrof zastąpiła na uczelniach medycyna ratunkowa, ale raczej w ujęciu klinicznym, skupiającym się na bezpośredniej relacji pacjent–lekarz, czy pacjent–zespół medyczny, bez elementu organizacji, logistyki i taktyki – mówi dr Trzos i dodaje, że by tę sytuację odwrócić, potrzeba co najmniej 10 lat. Uważa, że brak nauczania tego przedmiotu odbił się czkawką już podczas pandemii, bo gdyby się stosowano do związanych z nią procedur, można by uniknąć wielu błędów, a na pewno wielu niepotrzebnych zgonów.
Tylko ratownicy medyczni są lepiej przeszkoleni
Tymczasem medycyna taktyczna nauczana jest tylko na niektórych wydziałach lekarskich, pielęgniarskich, często jako fakultet lub element szkolenia z medycyny ratunkowej i pomocy doraźnej. Jako osobny przedmiot mają ją tylko ratownicy medyczni. A to – jak podkreślają eksperci – kilkugodzinne szkolenie nie wystarczy, by poznać obsługę medycznego punktu stabilizacyjnego, jedynie daje pojęcie o tym, na czym polega zachowanie w razie zdarzenia masowego.
Wiele osób pokłada nadzieję w reaktywacji WAM, jaką w maju, po 22 latach niebytu placówki, ogłosił minister obrony narodowej Władysław Kosiniak-Kamysz. „Potrzebujemy lekarzy, pielęgniarek i ratowników medycznych” – deklarował wówczas minister. Dziś jednak pojawiają się głosy, że budowa kolejnej uczelni medycznej dla wojska nie jest konieczna, bo, jak dzieje się to dziś, medycy wojskowi przedmiotów ogólnomedycznych mogliby się uczyć na uczelni cywilnej, a wojskowych, tak jak obecnie, w Wojskowym Centrum Kształcenia Medycznego w Łodzi.
Zdaniem prof. Krzysztofa Zemana, ostatniego rektora WAM, wojsko potrzebuje medyków nie tylko o określonej wiedzy, lecz także o określonych cechach charakterologicznych. – Tu nie chodzi tylko o to, że chirurgia wojskowa skupia się na zaopatrywaniu ran postrzałowych czy urwanych kończyn, z jakimi w warunkach pokoju mamy do czynienia rzadko, że wojskowa interna ma do czynienia z zatruciami gazem bojowym czy chorobami żołnierzy długo przebywających w okopach, ale o predyspozycje psychiczne lekarzy wojskowych. Lekarz wojskowy ma operować w namiocie i nie bać się, że nieopodal coś wybucha i krew się leje poza ekran – tłumaczy prof. Zeman. I dodaje, że lekarz wojskowy musi być gotowy na poświęcenie, niewygody i niesienie pomocy w warunkach wysoce niekomfortowych. – To nie jest praca na osiem godzin i do domu – zaznacza.
W bliższej perspektywie nadzieję na podniesienie wiedzy z zakresu medycyny taktycznej daje ustawa o ochronie ludności i obronie cywilnej, która w połowie września została przyjęta przez Radę Ministrów i została skierowana do dalszych prac w Sejmie. Eksperci mają nadzieję, że rozporządzenia do ustawy pozwolą rozwinąć nie tylko szkolenie medyków wojskowych, lecz także zadbać o przygotowanie do zdarzeń masowych wśród tych cywilnych. ©℗
Wywiad
Potrzebujemy medycznych punktów stabilizacyjnych
Sławomir Butkiewicz zastępca szefa zespołu pomocy humanitarno-medycznej (ZPHM) przy kancelarii premiera, ratownik medyczny, były policjant Centralnego Pododdziału Kontrterrorystycznego Policji BOA: Oczywiście. Szkolenia z medycyny taktycznej, a ściślej zarządzania kryzysowego, powinno się organizować nie tylko w szpitalach wojskowych, lecz także cywilnych. Obowiązkowo szkolić powinien się przynajmniej personel szpitalnego oddziału ratunkowego (SOR) oraz zespoły ratownictwa medycznego, bo dziś wielu ludzi nie tylko nie zna procedur, ale nie umie stosować sprzętu tak podstawowego jak opaski uciskowe. Uważam, że każdy większy szpital, a na pewno kliniczny, powinien być przygotowany kadrowo i sprzętowo do wsparcia punktu zewnętrznego, być może nawet szpitala polowego.
Tak, np. przyjęcia rannych. Wschód Polski jest dużo mniej zagęszczony, jeśli chodzi o placówki medyczne. Duże szpitale mamy w Elblągu, Olsztynie, Białymstoku, Lublinie i Rzeszowie, a między nimi długie kilometry mniej wysycone placówkami medycznymi. Powinniśmy być gotowi, by w razie potrzeby wystawić na granicy medyczne punkty stabilizacyjne, do których w razie konfliktu zbrojnego mogliby trafiać ranni. Nie jestem w stanie określić ich liczby i odległości względem siebie, bo wiele zależy od ukształtowania terenu, rodzaju prowadzonych działań wojennych i ich intensyfikacji, ale kilkadziesiąt kilometrów to odległość maksymalna.
Jak namiastka szpitala polowego klasy I, gdzie można pacjenta zabezpieczyć chirurgicznie, ustabilizować i wysłać dalej. Ranni nie mają tam leżeć, ale jak najszybciej trafić do placówki medycznej. W takim szpitalu powinien być lekarz, najlepiej dwóch: anestezjolog i zabiegowiec, najlepiej chirurg, aczkolwiek w Ukrainie są lekarze innych specjalności, którzy się doszkolili.
Poza przeszkoleniem personelu SOR uzyskać zasób rezerwowy do tworzenia takiego punktu. W szpitalu MSWiA w Warszawie mieliśmy stały zasób ludzi i sprzętu, dzięki któremu można było w każdej chwili postawić osobną izbę przyjęć. Stworzono ją po dużych zamieszkach 11 listopada, kiedy rannych zostało kilkudziesięciu policjantów. Chcieliśmy móc przyjąć ich w osobnym pomieszczeniu i zabezpieczyć sprzętem będącym w stałym pogotowiu. Przez kilka lat taki punkt był w gotowości, choć zamieszki nie powtórzyły się na tak dużą skalę. Ale to dotyczy jednego szpitala.
Każdy szpital mógłby go wydzielić z tego, który posiada, bo nie chodzi o to, by leżał w magazynie, tylko żebyśmy w sytuacji kryzysowej wiedzieli, co możemy zabrać, nie zaburzając funkcjonowania szpitala. Być może pomóc mogłaby Rządowa Agencja Rezerw Strategicznych.
Dzielimy się tym doświadczeniem oddolnie. Zainteresowane są raczej osoby niż instytucje. Regularnie jeździmy do Charkowa i razem z tamtejszymi chirurgami uczymy się operować rany postrzałowe czy od wybuchów, żeby być gotowym na sytuacje kryzysowe na naszym terenie. W Polsce przez wiele lat mieliśmy duży spokój i powinniśmy jak najwięcej czerpać z doświadczeń ukraińskich. Dzięki nim wiemy, że w Ukrainie nie ma mowy o ewakuacji powietrznej rannych, ponieważ Rosjanie mają w powietrzu zbyt dużą przewagę. To nie wygląda tak jak w Iraku czy Afganistanie, gdzie trzy blackhawki zgarniały rannych i leciały do szpitala. Tu człowieka ewakuują czasem kilkadziesiąt godzin albo w ogóle nie są w stanie go ewakuować, bo jest tak silny ostrzał artyleryjski czy z powietrza. To zupełnie inny rodzaj konfliktu – o dużym rozciągnięciu terytorialnym.
Tak, pewne procedury musiały zostać zmienione, choćby dlatego, że mamy o wiele mniej personelu medycznego. Wielu z ukraińskich ratowników medycznych, pielęgniarek i lekarzy zginęło. ©℗