Lista potencjalnych zagadnień, wokół których mogłabym stworzyć indeks hipokryzji politycznej, byłaby bardzo długa. Jednak bez żadnych wątpliwości jedna kwestia trafiłaby na sam szczyt; kolejne pozycje byłyby daleko za nią. Tą kwestią byłaby aborcja.

Ostatnie dane dotyczące opieki hospicjów perinatalnych, które DGP opisywał w poprzednim tygodniu, pokazały, że król jest nagi. Los ciężko, często śmiertelnie chorych dzieci, jest ważny, ale – uwaga – tylko wtedy, kiedy są one… w brzuchu matki. Kiedy go opuszczają, opuszcza je również uwaga polityków. To o tyle istotne, że to oni są panami życia i śmierci tych dzieci, oni decydują, jak będzie wyglądała opieka nad nimi.

Dane pokazują, że najmłodsi po urodzeniu stają się równie zbędni jak wcześniej ich matki.

Wykorzystując narrację i te same argumenty, którymi posługuje się Ordo Iuris i Kaja Godek, trzeba by mówić o cierpieniu dzieci. Rozpoznawalnym znakiem przeciwników aborcji były ogromne plakaty wywieszane m.in. pod szpitalami, w których mogło dochodzić do terminacji ciąż, epatujące krwawymi zdjęciami. Nie wchodząc w dyskusje co do rzetelności tych obrazów i tego, czy tak wygląda zabieg, chciałabym zwrócić uwagę, że nie widziałam, żeby jakikolwiek przeciwnik aborcji z równą siłą walczył o los narodzonych dzieci. Nie widziałam, żeby przeciwnicy aborcji drukowali plakaty i jeździli z nimi po Polsce, na których byłyby noworodki zniekształcone, z rurkami, z igłami w ciele, które są poddawane kolejnej operacji w trakcie ich tygodniowego życia. Żeby pro-liferzy walczyli o lepszą opiekę, o godną wycenę leczenia dzieciaków, o wsparcie psychologiczne dla ich rodziców, o dobre warunki w szpitalach, o dostęp do hospicjów z prawdziwego zdarzenia. Nie widziałam, żeby Kaja Godek z równą siłą, jak przy krzyczeniu o zakazie aborcji, krzyczała z mównicy sejmowej o lepszej opiece nad chorymi noworodkami.

Jeżeli chociaż przez sekundę wierzyłam w to, że część polityków naprawdę działa zgodnie ze swoimi przekonaniami, nie mam już żadnych złudzeń. Temat dzieci śmiertelnie chorych nie jest nośny w kampanii, tak jak aborcja. Jeden z posłów, który coś próbuje zmienić – mówi wprost: nie mam wsparcia politycznego (trzeba uczciwie dodać, że to ten poseł, który jest jednym z odpowiedzialnych za to, że w ogóle takie działania są potrzebne).

Przy wprowadzaniu zakazu aborcji z powodu wad płodu każdy wiedział, że trzeba przygotować na to pracowników medycznych, lekarzy, dyrektorów szpitali, a także wprowadzić cały system opieki, który pozwala na godną, minimalizującą cierpienie opiekę nad tymi dziećmi, które przyjdą na świat.

Po rozmowie z neonatolog, prof. Iwoną Maroszyńską, dyrektorką szpitala w Łodzi, nie mogę zapomnieć historii kobiety, która choć mogła dokonać aborcji (jeszcze przed wyrokiem TK), zdecydowała się urodzić. A potem miała żal do lekarzy, że jej na to pozwolili. Nie mogła sobie wybaczyć, że skazała swoje dziecko na ogromne cierpienie. Chcąc odnaleźć jakikolwiek sens tej decyzji, zgodziła się na oddanie jego narządów.

Nikogo nie obchodzi, że dylemat moralny związany z aborcją został zastąpiony innym: kiedy przestać ratować dziecko. Kiedy leczenie staje się uporczywą terapią? Czy robić operację zamykania powłok brzusznych dziecku, które ma taką wadę serca, że umrze za kilka dni lub tygodni? Czy wbijać mu igły, podawać narkozę, wsadzać rurki w ciało? Czy może tego zaoszczędzić? Granica śmierci została tylko przesunięta.

Nikogo nie obchodzi los 14-latki zgwałconej przez wujka, która nie mogła znaleźć ośrodka, żeby przerwać ciążę, choć ma do tego prawo.

Nikogo nie obchodzi los zgwałconych Ukrainek, które przyjechały do nas, uciekając przed wojną. Jak udowodnią gwałt? Który lekarz udzieli im w Polsce pomocy, wiedząc, że może za to trafić do więzienia?

W statystykach dotyczących różnych krajów Polska od lat plasuje się na ostatnich miejscach, jeżeli chodzi o liczbę aborcji. Już w 2019 r., kiedy jeszcze nie działał wyrok TK, ale i tak mieliśmy jedno z bardziej restrykcyjnych praw, były 3 przypadki na 1000 urodzeń (to dane oficjalne); dla porównania w Szwecji było takich przypadków 316, we Francji 300. To może robić wrażenie.

Aborcja Bez Granic podaje jednak, że pomogła w zeszłym roku 34 tys. kobiet dokonać aborcji – co by znaczyło, że wskaźnik skoczyłby to 107 przypadków na 1000 urodzeń. Zespół Fundacji na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny szacuje, że może dochodzić do nawet 100 tys. aborcji wśród Polek. Co już zrównałoby nas ze Szwecją. Jak jest naprawdę, tego nikt nie bada, nie nadzoruje. Nikt nie wie, ile tak naprawdę dzieci „uratowano”. Nikogo to jednak nie obchodzi. Liczy się jedynie hasło. To, że ląduje się w ten sposób na czele indeksu hipokryzji, jeszcze nie zaszkodziło żadnemu politykowi. To, że kosztem cierpienia śmiertelnie chorych dzieci, niczego tu nie zmienia. ©℗