- Specyfika gospodarstw domowych powoduje, że Polska musi włożyć więcej wysiłku niż Szwecja czy Dania, żeby osiągnąć ten sam efekt w walce z COVID–19. Dzięki wcześniejszym restrykcjom zgonów mogło być o połowę mniej - mówi prof. Tyll Krüger, Katedra Automatyki, Mechatroniki i Systemów Sterowania Politechniki Wrocławskiej, szef grupy MOCOS (Modelling Coronavirus Spread).
- Specyfika gospodarstw domowych powoduje, że Polska musi włożyć więcej wysiłku niż Szwecja czy Dania, żeby osiągnąć ten sam efekt w walce z COVID–19. Dzięki wcześniejszym restrykcjom zgonów mogło być o połowę mniej - mówi prof. Tyll Krüger, Katedra Automatyki, Mechatroniki i Systemów Sterowania Politechniki Wrocławskiej, szef grupy MOCOS (Modelling Coronavirus Spread).
Z jaką siłą uderzy w nas omikronowa fala?
Może dotknąć nawet połowę społeczeństwa.
Połowę?
Biorąc pod uwagę wszystkie dostępne na ten moment dane, oszacowaliśmy, że narażonych na wirusa będzie ok. 20 mln Polaków, czyli połowa populacji; zakazi się pewnie ok. 90 proc. z nich.
Ale wirus szybciej się rozprzestrzenia.
I to jest właśnie problem. Bo jeżeli założymy, że 1 proc. narażonych trafi do szpitala, to oznacza, że w dwa miesiące ok. 200 tys. osób będzie wymagało hospitalizacji.
Ale w państwa modelu jest mowa o 15 tys. hospitalizacji dziennie, to mniej niż obecnie.
To maksymalna liczba, to może być 5 czy 10 tys. Ale proszę zwrócić uwagę - to jest liczba osób, które według naszych prognoz dziennie będą wymagać przyjęcia do szpitala. Oczywiście ile dokładnie, to zależy od wydolności systemu, ale także i tego, czy ludzie będą się zgłaszać do lekarza, bo nie zawsze to robią.
Zatem niezależnie, czy to będzie 10 tys., czy 15 tys., w kilka dni system może się kompletnie załamać?
Tak. To prawda. Tym bardziej że nadal zajęte są łóżka przez pacjentów z Deltą, z nadal nieskończonej czwartej fali. I nie wydaje się, żeby udało się uniknąć sytuacji zetknięcia tych dwóch fal. Pozytywne jest to, że pobyt w szpitalu przy Omikronie może być krótszy.
Przy 15 tys. przyjęć do szpitala w dwa dni zapełniamy limit 30 tys. łóżek. Nawet krótszy pobyt niewiele pomoże. W pięć dni to już 75 tys. zajętych łóżek - resort zdrowia mówi, że 60 tys. oznacza katastrofę.
Tak, mają państwo rację. Ale nie robiliśmy symulacji, jakie będzie obłożenie - czyli ile łóżek będzie zajętych w jednym czasie. Wiele zależy od tego, ile czasu będą musieli chorzy zostać w szpitalu: jeżeli pacjenci będą wymagać dwutygodniowej hospitalizacji, to będzie jeszcze gorzej niż przy kilkudniowej. Patrząc na stan Nowy Jork, to przy 75 tys. wykrywanych przypadków, dzienna liczba przyjęć do szpitala to 2,5 tys. - czyli 3 proc. Więc w Polsce to może być skala 5 tys. Ale problemem jest to, jak wspominałem, że te łóżka już są zajęte. Miejsc dla nowych pacjentów będzie bardzo mało. A fala omikronowa zaraz się zacznie.
Bo te 5 do 15 tys. przypadków szpitalnych to chodzi o przyjęcia z powodu Omikrona?
Tak. Końcówka Delty i początek Omikrona będzie najgorszy.
Ile osób będzie umierać?
Tutaj szacunki są trudne, bo nadal nie mamy pełnych danych z innych państw, tam jeszcze nie ma efektu przekładającego się na zgony - to się okaże w najbliższych tygodniach. Ale w bardzo konserwatywnym modelu, zakładającym, że śmiertelność jest sześć razy mniejsza w porównaniu z Deltą - to jest ok. 500 śmierci dziennie. Ale tylko przy założeniu, że poziom odporności jest dość wysoki. Ale może być o wiele, wiele gorzej.
Jeżeli szpitale będą zajęte, to liczba zgonów będzie jeszcze wyższa. Bo ludzie - w odróżnieniu od poprzednich fal - nie dostaną się do placówek.
Tak. Tak może być. Potwierdzają to badania niemieckie, które pokazują, że jeżeli ponad połowa łóżek na oddziałach intensywnej terapii jest zajęta, śmiertelność zaczyna rosnąć. A faktycznie obłożenie szpitali będzie wyższe niż przy Delcie. Pytanie, ile osób będzie wymagało intensywnej opieki - Polska nie publikuje takich danych, nigdy nie pokazuje, ile tak naprawdę jest zajętych łóżek na OIOM.
Jak bardzo jesteście pewni swoich prognoz?
Każda prognoza jest oparta na założeniach. Jeśli nie jesteśmy ich na 100 proc. pewni, to sytuacja może w rzeczywistości wyglądać mniej makabrycznie, niż opisaliśmy. W tej chwili opieramy nasze założenia głównie na danych brytyjskich. I wiemy kilka rzeczy: z jednej strony Omikron jest mniej groźny, ale zdecydowanie szybciej się przenosi oraz ma krótszy czas inkubacji niż poprzednie mutacje. I to, co działa na niekorzyść - szczepienia mniej chronią, nie wiadomo też, jaką ochronę stanowi przejście COVID-19 z powodu Delty lub innego wariantu.
Do tego w każdym państwie inaczej wygląda kwestia szczepień - w Polsce tylko 55 proc. osób jest zaszczepionych.
Część już chorowała, więc można sądzić, że większość nabyła jakąś odporność, ale ok. 10 proc. nie ma żadnej ochrony, to ok. 4 mln osób. Liczy się też, kiedy ktoś został zaszczepiony, kiedy przechorował. Odporność słabnie z czasem. Dwie dawki chronią mniej niż trzy etc.
Ale może też wyglądać gorzej?
Nie powinniśmy udawać, że wszystko będzie dobrze. To bardzo niebezpieczna postawa. Biorąc pod uwagę wiedzę naukową, jaką dysponujemy, przedstawiony wyżej scenariusz jest możliwy. Oczywiście ta wiedza może się zmienić. W grę mogą wejść czynniki specyficzne dla Polski. Niebezpieczeństwo jednak i tak jest duże.
Wiele osób uważa, że „u nas nie będzie tak źle” i Omikron jest łagodny.
Nie znam naukowych doniesień, które uzasadniałyby taki optymizm. Takie myślenie to pułapka.
Powiedział pan niedawno, że „Polska płaci cenę za nicnierobienie”. Co pan miał na myśli?
Cena, jaką się płaci za sposób walki z pandemią, to zgony. Wszystkie zgony, nie tylko te spowodowane przez COVID-19. A ta statystyka w Polsce wygląda znacznie gorzej niż w innych krajach. Nie wspominając już o problemach, jakie mnóstwo ludzi będzie miało z powodu długotrwałych efektów choroby - szacuje się, że dotknie to ok. 10-15 proc. osób, które przeszły infekcję koronawirusem. Mówimy o milionach ludzi. Polska zapłaciła przede wszystkim za wolność podczas czwartej fali.
Gdybyśmy zawczasu zdecydowali się na wprowadzenie obostrzeń - jaki byłby efekt?
Bardzo prosty: zmarłoby mniej ludzi. Druga i trzecia fala zostały powstrzymane dzięki obostrzeniom, nie dzięki naturalnemu procesowi „nasycenia”, w wyniku którego wirus nie ma już kogo zakażać. Gdybyśmy wprowadzili restrykcje dwa do trzech tygodni wcześniej, uniknęlibyście nawet połowy zgonów. Kłopot jest jeszcze jeden, typowo polski.
Czyli?
Średnia liczba osób w gospodarstwie domowym - chodzi o to, że w Polsce jest o wiele mniej jednoosobowych gospodarstw domowych. W Polsce nadal są domostwa wielopokoleniowe; jest ich więcej niż chociażby w krajach nordyckich czy Niemczech. To bardzo ważny parametr, bo ludzie w domach zakażają się bez względu na obowiązujące restrykcje.
Krótko mówiąc - u nas przeciętnie w jednym domu mieszka więcej osób, czyli więcej potencjalnych ofiar wirusa.
W praktyce znaczy to tyle, że musimy reagować na przebieg pandemii szybciej i ostrzej niż kraje, gdzie wartość tego parametru jest niższa. Więc nawet jeśli zdecydujemy się na wprowadzenie takich samych obostrzeń, to i tak nie możemy liczyć na taki sam wynik.
Dla przykładu z naszych wyliczeń wynika, że w Polsce z tego względu obostrzenia powinny być mniej więcej o 30 proc. ostrzejsze niż w Niemczech.
Czy dobrze rozumiemy: żeby osiągnąć podobny efekt w walce z pandemią, Polska musi być ostrzejsza w działaniach niż np. Szwecja czy Dania.
Tak. Na ten aspekt zwracam uwagę od zeszłego lata. To dodatkowy aspekt, który należy brać pod uwagę. Zwłaszcza jeśli rozpatrzymy go jeszcze w kontekście szczepień.
To znaczy?
Z epidemiologicznego punktu widzenia szczepienia „zmniejszają” liczebność gospodarstw domowych. Jeśli więc w jakimś domu mieszka sześć osób i preparat przeciw COVID-19 przyjmą trzy, to efektywnie jest to trzyosobowe gospodarstwo.
Mniej ludzi do zakażenia?
Tak, to bardzo ważny czynnik - tym bardziej że Omikron sprawił, że wróciliśmy prawie do punktu zero, jeśli chodzi o odporność. To czyni szczepienia jeszcze ważniejszymi, niż były dotychczas. Szczególnie ważna jest trzecia dawka.
A więc wszyscy marsz po dawkę przypominającą!
Zdecydowanie.
Czy w związku z tym odsetek zaszczepionych u nas też musi być wyższy, żebyśmy osiągnęli ten sam efekt, co w innym państwie UE?
Tak, powinien być wyższy.
Podstawowe pytanie w związku z tym brzmi: co powinniśmy zrobić, żeby osłabić omikronową falę w Polsce?
Przede wszystkim pochylić się nad szkołami. To niejedyna siła napędzająca pandemię, ale dzieci przynoszą wirusa do domu, a jak już powiedzieliśmy, gospodarstwa domowe w Polsce przeciętnie są bardziej liczne niż w innych krajach. Żeby nie zamykać szkół, to moglibyśmy masowo testować uczniów i nauczycieli, jak to się dzieje w Niemczech. Zamiast zamykać placówki, można by było zmniejszyć klasy; wskazane również byłoby przyspieszenie terminu ferii zimowych.
Co jeszcze?
Podobna logika stosuje się do uniwersytetów; niektóre już podjęły decyzję, że dokończą semestr zimowy w formule zdalnego nauczania. Powinniśmy także ograniczyć działalność galerii handlowych i rozważyć powrót do pracy zdalnej.
Czyli generalnie znów chodzi o unikanie skupisk ludzkich.
Tak, bo Omikron doskonale przenosi się drogą powietrzną. Badania z innych krajów wskazują, że zakazić może się 80 proc. osób przebywających w tym samym pomieszczeniu. Do tego nie jest już potrzebny 15-minutowy kontakt twarzą w twarz; wystarczy kilkanaście sekund przebywania w tym samym pomieszczeniu.
Skoro Omikron czai się tuż za rogiem, to czy to znaczy, że przed wakacjami może nas czekać jeszcze jedna, tym razem już szósta fala?
Co więcej, może wrócić Delta. Wiemy, że infekcja tym wariantem nie chroni przed Omikronem - dlaczego prawdziwa nie miałaby być odwrotność tego stwierdzenia, a mianowicie, że Omikron nie chroni przed Deltą? Ich profile genetyczne są różne. Jeśli Omikron bardzo szybko wygaśnie - bo jest bardzo zaraźliwy - to jesienią może wrócić Delta.
Dalszy ciąg materiału pod wideo
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama