Do szpitali psychiatrycznych trafiają dzieci w bardzo ciężkim stanie. Rośnie też liczba osób z nieprawidłowym rozwojem osobowości i problemami adaptacyjnymi - mówi dr hab. Barbara Remberk z Instytutu Psychiatrii i Neurologii w Warszawie, była konsultant krajowa w dziedzinie psychiatrii dzieci i młodzieży.
Do szpitali psychiatrycznych trafiają dzieci w bardzo ciężkim stanie. Rośnie też liczba osób z nieprawidłowym rozwojem osobowości i problemami adaptacyjnymi - mówi dr hab. Barbara Remberk z Instytutu Psychiatrii i Neurologii w Warszawie, była konsultant krajowa w dziedzinie psychiatrii dzieci i młodzieży.
Będzie lepiej?
Ma być. Zapowiedzi zmian są od wielu lat. Już się jakieś pojawiły dotyczące przeniesienia ciężaru ze szpitali na opiekę psychologiczną bliżej domu. Ale czekamy z niecierpliwością na szczegóły dotyczące zmiany finansowania.
Chodzi o pieniądze?
I o organizację systemu, i o poziom finansowania. Bez tego nie da się zmienić systemu. Kłopot polega na tym, że gdyby mnie pani zapytała, czy w ostatnich dekadach zmieniła się sytuacja w psychiatrii dziecięcej, powiedziałabym, że bardzo dużo. Ale ostatecznie i tak jesteśmy w sytuacji, że szpitale są kluczowym elementem systemu opieki nad dziećmi. A w nich nie ma miejsc.
Bo?
Problemów jest kilka. Ale głównym chyba i kluczowym, oprócz finansowania, które się zmienia, jest brak kadry.
Przykład z Warszawy: prywatnie termin do psychiatry za miesiąc, dwa. Koszt 200 zł. Za dopłatą 500 zł można to przyspieszyć.
Psychiatrów dziecięcych jest bardzo mało. Stąd zmiana systemu – wprowadzenie opieki w pobliżu domu ma pomóc wyłapywać problemy wcześniej i wcześniej reagować. To odciąży psychiatrów, którzy mogliby się zająć najpoważniejszymi przypadkami.
Do szpitala zgłaszają się mniej poważne?
Na tym polega problem, że trafiają dzieci w bardzo ciężkim stanie. Bardzo mocno wzrosła liczba dzieci, które się zgłaszają z myślami samobójczymi albo po próbach. Takiego pacjenta nie możemy nie przyjąć, bo to jest zagrożenie życia.
Ile jest takich zgłoszeń do pani szpitala?
Różnie, w ciągu jednego dnia bywa kilkanaście konsultacji, 5–7 przyjęć. Ale liczba miejsc jest ograniczona.
Dane policyjne pokazują, że liczba prób samobójczych się zwiększa.
/>
fot. materiały prasowe
dr hab. Barbara Remberk Instytut Psychiatrii i Neurologii w Warszawie, była konsultant krajowa w dziedzinie psychiatrii dzieci i młodzieży
Pokazują trend, ale nie pokazują rzeczywistości. Tych prób jest o wiele, wiele więcej.
Ile?
Nie wiadomo. Jeden z postulatów programu zapobiegania samobójstwom to monitorowanie prób samobójczych, nie tylko tych, w których była interwencja policji.
NFZ nie ma takiej statystyki? Są dane ze szpitali.
Nie do końca. Lekarz, wypełniając dokumentację, może, ale nie musi wpisać numer statystyczny, który wskazuje na to, że szkody medyczne są skutkiem zamierzonego działania. Piszemy rozpoznanie podstawowe i można dopisać kod uzupełniający: np. zamierzone samouszkodzenia czy samozatrucie, ale to nie ma znaczenia przy rozliczeniu z funduszem. Nie wszyscy tak robią, co pewnie wynika z natłoku innych obowiązków.
A szpital zgłasza to na policję?
Nie. Dane policyjne to zgłoszenia zazwyczaj od najbliższych albo od świadków wydarzenia. Część z tych osób może trafić do szpitala, ale nie musi. Ponadto do nas trafiają młodzi ludzie, którzy przyznają, że mieli wcześniej próby, ale nikt o nich nie wiedział, więc również nie trafiły do policyjnych statystyk. Jednak trend na pewno jest rosnący. To pokazują obserwacje kliniczne, a także badania ankietowe dotyczące różnych objawów w okresie lockdownu i samooceny, z których wynikało, że rośnie ilość zaburzeń depresyjnych.Liczba zgłaszających się dzieci bardzo rośnie. W samym lockdownie było ich mniej, ale ponownie jest ich bardzo dużo. Głównym powodem – jak wspomniałam – są myśli i zamiary samobójcze.
Dlaczego? Wiem, że to pytania ciągle się powtarza. Ale wraca, bo przecież wydaje się, że poprzednie pokolenie nie miało lepszych warunków.
Mówi się, że problemy psychiczne, depresja to choroby cywilizacyjne i to prawda. Chodzi nie o poziom trudności, tylko o sposób radzenia sobie z nimi. Dzieci nie radzą sobie z napięciem, stresem i np. zaczynają się samookaleczać. Potem może wejść to w nawyk: pewien sposób radzenia sobie z emocjami, po który młody człowiek będzie sięgał. To jest pewne niebezpieczeństwo, że wśród młodzieży pojawia się wiedza, że jest to sposób – nie muszę chyba mówić, że nieprawidłowy – radzenia sobie z emocjami. Dzieci przekazują sobie informacje, widzą, co robią koledzy, czytają w internecie itd.
Ale są bardziej wrażliwe? Albo inaczej: mniej odporne na stres niż ich rodzice?
Pewnie wiele osób z poprzednich pokoleń miało nierozpoznaną depresję. Ale fakt jest też taki, że tempo życia i paradoksalnie wymagania społeczne są coraz większe, jest presja na osiągnięcia, do tego dochodzi niepewność ekonomiczna. I naprawdę, choć szkoła i nauczyciele współpracują i są raczej życzliwie nastawieni, to pobyt w niej wytwarza w młodych ludziach bardzo wysoki poziom stresu. Widać wzrost zgłaszających się pacjentów podczas egzaminów (matury czy sprawdzianu po podstawówce, wcześniej gimnazjum), a spadek przyjęć podczas wakacji i podczas strajku nauczycieli. Połączenie jest widoczne. Pacjenci mają też nieco inne problemy: więcej jest osób z nieprawidłowym rozwojem osobowości, problemami adaptacyjnymi.
Rozmawiały Klara Klinger i Patrycja Otto
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama