W Polsce co czwarta osoba testowana na obecność koronawirusa ma dodatni wynik.

Liczba wykonywanych testów w Polsce zatrzymała się na poziomie ok. 100 tys. dziennie. W całej pandemii było tylko kilka dni, kiedy przekroczyliśmy tę wartość. Schody zaczynają się, gdy odsetek testów pozytywnych (czyli wskazujących na obecność koronawirusa) przekracza 20, a nawet 25 proc., jak jest to obecnie.
- Jeśli odsetek pozytywnych testów wynosi więcej niż 5 proc., to oznacza brak panowania nad epidemią. Inaczej mówiąc: spora część przypadków nie jest wyłapywana - tłumaczy prof. Egbert Piasecki z Instytutu Immunologii i Terapii Doświadczalnej Polskiej Akademii Nauk we Wrocławiu.
Taki próg określiła w maju 2020 r. WHO - Światowa Organizacja Zdrowia. Wskazała, że jeżeli przez co najmniej dwa tygodnie próg 5 proc. pozytywnych wyników jest przekraczany, to należy rozważyć zwiększenie obostrzeń. Jeśli odsetek testów wykazujących zakażenie jest mniejszy, można luzować ograniczenia mające przeciwdziałać rozwojowi pandemii.
Daleko do Niemiec
Według Ministerstwa Zdrowia w Polsce jest możliwość prowadzenia ok. 200 tys. testów dziennie. Wtedy mielibyśmy ok. 10 proc. pozytywnych testów. Wciąż bylibyśmy daleko w tyle za częścią państw, które znacząco zwiększyły „potencjał laboratoryjny” w ramach przygotowań do kolejnych fal pandemii.
W Niemczech wykonuje się ok. 1,5 mln testów dziennie. W mniejszej od nas Austrii robi się ich nawet czterokrotnie więcej niż nad Wisłą. Więcej niż my testują też Grecy czy Duńczycy. W Wielkiej Brytanii już w połowie ub.r. uznano, że testowe sito jest fundamentem walki z pandemią. Liczbę wykonywanych badań gwałtownie podniesiono, głównie dzięki współpracy z sektorem prywatnym. Pomogło zorganizowanie megalaboratoriów zdolnych opracowywać nawet kilkadziesiąt tysięcy wyników na dobę. Operacja nie była tania (12 mld funtów, czyli ok. 67 mld zł). Krytykowano również jej skuteczność (ostatecznie nie powstrzymała pandemii). Rząd w Londynie nie zrezygnował jednak z dokładnego testowania np. dzieci w szkołach. Nad Tamizą wciąż wykonuje się ok. 1,5 mln testów dziennie.
Nasi decydenci rozkładają ręce. Tłumaczą, że jednym z problemów jest to, że sami Polacy nie chcą się testować.
Kłopot jednak polega także na tym, że nie ma jasnych wytycznych, kto powinien być sprawdzany. Na przykład część szpitali przy przyjęciu sprawdza tylko osoby niezaszczepione. - Wystarczy certyfikat zaświadczający o szczepieniu, testujemy tych bez niego - mówi dyrektor jednej z warszawskich placówek. W szpitalu klinicznym we Wrocławiu dopiero niedawno zmieniono zasady. Testy obejmują wszystkich zgłaszających się do szpitala, niezależnie od szczepienia.
Rekomendacja Rady Medycznej przy premierze wskazywała, że testy powinny na pewno dotyczyć wszystkich bez szczepień. - Czyli w przypadku reszty wedle uznania szpitala - mówi jeden z dyrektorów.
Również lekarze podstawowej opieki zdrowotnej, choć nie ma żadnego zakazu, niechętnie wystawiają zlecenia testów osobom po szczepieniu. - Mamy informacje, że odsyłają takie osoby - mówią nasi rozmówcy z resortu zdrowia.
Sytuacja może się zmienić: projekt poselski dający pracodawcom możliwość sprawdzenia certyfikatu szczepienia zrównuje je z negatywnym testem. Jak precyzuje autor projektu, poseł Czesław Hoc, testy każdy mógłby wykonać nieodpłatnie.
Dwa scenariusze
Próg testów miał być wskazówką we wprowadzaniu obostrzeń. To jednak kolejna dziedzina, w której odstajemy od innych państw dotkniętych przez wirusa. W Europie widoczny jest coraz silniejszy trend powrotu do ograniczeń mobilności. Dotyczą one głównie osób niezaszczepionych. Ma to spowolnić rozwój pandemii, ale też zachęcić czy wręcz przymusić do przyjmowania szczepień. Część państw wprowadza również nakazy: kilka dni temu w Belgii ogłoszono obowiązek szczepień dla pracowników medycznych, tak samo jest m.in. we Włoszech czy Francji, Austria posunęła się jeszcze dalej: nakaz szczepień od 1 lutego będzie dotyczył wszystkich obywateli. Od dziś obowiązuje tam pełny lockdown (w weekend odbyły się masowe protesty przeciwko decyzjom rządu).
W Polsce władze nie zdecydowały się przywrócić obostrzeń na poziomie powiatowym - znanych jeszcze z pierwszego półrocza. Choć coraz więcej takich jednostek się do tego kwalifikuje według kryteriów podanych przez MZ. Resort tłumaczy, że wprowadzenie obowiązku czy restrykcji wobec nieszczepionych nie zwiększyłoby szczepień i wywołało protesty.
Według ministra zdrowia Adama Niedzielskiego są dwa najbardziej prawdopodobne scenariusze. Jeden zakłada, że apogeum IV fali pandemii nastąpi za dwa tygodnie. Wtedy będzie 25-30 tys. zakażeń dziennie. Drugi scenariusz zakłada szczyt w połowie grudnia z 35-40 tys. zakażeń. - Jest mało prawdopodobne, abyśmy mieli święta Bożego Narodzenia zakłócone COVID-19 i dodatkowymi restrykcjami - przekonuje Niedzielski.
Franciszek Rakowski, matematyk z Interdyscyplinarnego Centrum Modelowania Matematycznego i Komputerowego Uniwersytetu Warszawskiego, który prowadzi modele rozwoju pandemii i współautor jednego z modeli, na którym opierają się szacunki resortu, zwraca uwagę na sytuację w województwach lubelskim i podlaskim. Tutaj, po niedawnych wzrostach, powoli liczba przypadków zaczyna spadać. Teraz fala przesunęła się na inne regiony Polski.
Zdaniem Rakowskiego wprowadzenie obostrzeń miałoby sens, gdyby motywowały one do przyjęcia szczepienia. Naukowiec powołuje się na szacunki, z których wynika, że do marca-kwietnia każdy będzie miał przeciwciała - albo po szczepieniu, albo po chorobie. Z tym, że niezaszczepieni są narażeni na większe ryzyko ciężkiego przebiegu lub śmierci.
Dziennik Gazeta Prawna - wydanie cyfrowe