Koncentrujemy się na tym, jak patogen zlekceważyć albo jak na nim najlepiej zarobić, w sensie biznesowym lub politycznym. To może się naprawdę źle skończyć.
Chiny za wszelką cenę starają się uciec od odpowiedzialności za wybuch i rozprzestrzenienie się pandemii. Jednocześnie – podobnie jak paru innych graczy – zbijają na niej polityczny kapitał. W wielu krajach spory o szczepienia oraz o charakter i zakres restrykcji stają się ważnym elementem wewnętrznej rozgrywki politycznej – a także równie ważnym i atrakcyjnym polem aktywności dla zewnętrznych destabilizatorów.
COVID-19 to nie pierwsza pandemia w historii ludzkości, nawet tej najnowszej. Żadna inna nie miała jednak takiego wpływu na światową politykę – zarówno w wymiarze relacji międzynarodowych, jak i sytuacji wewnętrznej poszczególnych państw. Przy czym liczba ofiar śmiertelnych czy łatwość zakażenia nie ma wcale decydującego wpływu na ten stan rzeczy. Rozgrywająca się w dużej mierze w infosferze walka „okołocovidowa” to skutek zmiany paradygmatu polityki: coraz bardziej zależnej od tego, co się pisze w mediach społecznościowych, od możliwości manipulacji danymi i od zdolności różnych aktorów, państwowych i niepaństwowych, do „bycia branymi pod uwagę” – niezależnie od ich realnego potencjału ekonomicznego, wojskowego czy intelektualnego. A w tle mamy jeszcze i upadek tradycyjnych autorytetów, i zmienioną rolę organizacji międzynarodowych, i zupełnie nowe formy działań, zwanych ogólnie hybrydowymi.
Polityczne znaczenie aktualnej pandemii bierze się oczywiście także z tego, że – jak żadna inna – przeorała światową gospodarkę, zniszczyła łańcuchy dostaw, powodując wielopłaszczyznowy kryzys. Ale pytanie, ile w tym ekonomicznym i społecznym dramacie winy samego wirusa, a ile niedoskonałej (delikatnie mówiąc) reakcji na niego ze strony poszczególnych rządów – pozostaje wciąż bez precyzyjnej odpowiedzi.
Kto zawinił
Raport amerykańskich służb wywiadowczych, mający wyjaśniać przyczynę pandemii, trafił niedawno na biurko prezydenta USA Joego Bidena, a następnie do członków komisji wywiadu obu izb Kongresu. Wedle odtajnionego skrótu, a też nieoficjalnych przecieków, nadal jest w nim brana pod uwagę hipoteza, że koronawirus powstał w sposób naturalny. Prawdopodobieństwo takiego scenariusza oceniono jednak jako niewielkie. „Umiarkowaną pewność” przypisano natomiast hipotezie, że pierwsza infekcja człowieka SARS-CoV-2 była spowodowana „incydentem związanym z laboratorium, prawdopodobnie obejmującym eksperymenty, obchodzenie się ze zwierzętami lub pobieranie próbek przez Instytut Wirusologii w Wuhanie”.
To nie jest teoria całkiem nowa – pojawiła się na samym początku pandemii, ale zbiorowy wysiłek Chin oraz części środowisk politycznych i eksperckich na Zachodzie zepchnął ją w niszę z napisem „rojenia foliarzy, płaskoziemców i inne teorie spiskowe”. Pekin miał w dezawuowaniu tej informacji interes oczywisty: szkodziła jego międzynarodowemu wizerunkowi sprawnego administratora, potwierdzała też, że – rzekomo miłujące pokój i koncentrujące się na interesach ekonomicznych i regionie – komunistyczne Chiny po cichu eksperymentują z bronią biologiczną. Poza zwyczajowymi, dyplomatycznymi zaprzeczeniami, już wtedy uruchomiono machinę propagandową z udziałem dobrze uplasowanych agentów wpływu.
Przykładem choćby prof. Peter Daszak, szanowany brytyjsko-amerykański wirusolog i zoolog, ekspert Światowej Organizacji Zdrowia (WHO), który wielokrotnie i z zaangażowaniem wyśmiewał i krytykował teorię wycieku. Dopiero niedawno (zapewne nie bez udziału zachodnich służb wywiadowczych) pojawiły się informacje, że w przypadku Daszaka mamy do czynienia co najmniej z istotnym konfliktem interesów, gdyż przez lata prowadził intratne, wspólne programy właśnie z wuhańskim Instytutem Wirusologii. Zaraz potem ujawniono, że naukowiec posługiwał się naciskami, niekiedy brutalnymi, a także manipulacją, by skłonić swoich współpracowników do uzasadniania jego przekazu. Jednym z efektów tych rewelacji było oficjalne zwrócenie się przez redakcję „The Lancet” do autorów, publikujących na łamach periodyku, o weryfikację wcześniejszych wypowiedzi na temat możliwego pochodzenia wirusa, a ponadto wykluczenie Daszaka z grona współpracowników pisma. Ale takich Daszaków w różnych krajach i na różnych poziomach było wielu.
Jednak nie tylko długa ręka Pekinu odegrała tutaj rolę. Zadziałała też swoiście pojmowana „polityczna poprawność”. Profesor Alina Chan, także znana i poważana wirusolożka z Uniwersytetu Harvarda, przyznała w wywiadzie dla NBC, że ona i jej koledzy obawiali się wspierania teorii wycieku, bo pozytywnie wypowiedział się o niej Donald Trump. Zgodzenie się zaś w czymkolwiek z prezydentem, pogardzanym w „dobrym towarzystwie”, czyli na kampusach Ivy League, groziło ostracyzmem środowiskowym. Po zwycięstwie Bidena – i podtrzymaniu przez niego „antychińskiej krucjaty” poprzednika – atmosfera zmieniła się na tyle, że 19 akademików opublikowało niedawno na łamach magazynu „Science” list wzywający do poważnego potraktowania i ponownego zbadania hipotezy o COVID-19 jako o ubocznym skutku chińskich badań nad bronią B.
Chiny odpowiadają zaprzeczeniami i wyrazami oburzenia, ale też instrumentem znanym z elementarza sztuki dezinformacji: kontrnarracją. Wirus, owszem, wyciekł z laboratorium, tyle że amerykańskiego. Konkretnie z Fort Detrick w Maryland. Problem w tym, że nie ma na to ani dowodów, ani nawet poszlak (w przeciwieństwie do wersji o wycieku w Wuhanie) – ale ideologicznie podkręconym wrogom USA i płatnym agentom Chin na całym świecie nie będzie to przeszkadzać w kolportowaniu opowieści. Wcześniej próbowano lansować teorię o tajnych amerykańskich laboratoriach w Azji Środkowej, nad granicą chińską, ale ta okazała się chyba jednak nadto absurdalna i nie przyjęła się nawet w najdzikszych zakamarkach internetu.
Dziwna rola WHO
Na razie skłócone strony są zgodne co do jednego – mamy zbyt mało danych, by rozstrzygnąć, jak było, i że te informacje dałoby się zebrać tylko na miejscu.
Chińczycy w związku z tym apelują do WHO, by wysłała misję badawczą do Fort Detrick i ewentualnie innych laboratoriów amerykańskich. Eksperci tej ONZ-owskiej organizacji byli już w Wuhanie i do teorii wycieku odnieśli się bardzo sceptycznie; ale wtedy prowadzili badania pod ścisłą kontrolą Chińczyków, z mocno ograniczonym dostępem do danych i dokumentów.
A w dodatku w międzyczasie przez światowe media przewaliła się fala analiz i komentarzy jasno wskazujących, że WHO chodzi na krótkiej smyczy Pekinu i że coraz bardziej zasługuje na miano „Chińskiej Organizacji Zdrowia” (takiego sformułowania użył publicznie, już w zeszłym roku, m.in. japoński wicepremier Tarō Asō). Przypomniano decydującą rolę opłacanego przez ChRL lobbingu w objęciu w 2017 r. funkcji dyrektora generalnego WHO przez Etiopczyka Tedrosa Adhanoma Ghebreyesusa (wcześniej, będąc szefem dyplomacji, dał się poznać jako entuzjasta chińskich inwestycji i wytrwały lobbysta chińskich interesów na forum międzynarodowym). Dodano do tego wcześniejsze „przysługi” władz WHO świadczone Pekinowi: jak wiele nominacji jego sojuszników na ważne stanowiska, konsekwentne blokowanie obecności w pracach tej organizacji Tajwanu czy nawet kontrowersyjne uznanie chińskiej medycyny tradycyjnej za formę leczenia, równorzędną z zachodnimi metodami opartymi na nauce (co dla Chin miało wartość prestiżową i biznesową).
Na tym tle nie powinny dziwić działania WHO na początku pandemii, polegające z grubsza na jej lekceważeniu tak długo, jak było to możliwe, a nawet nieco dłużej – ewidentnie zgodnie z wolą Chin, które z jednej strony obawiały się już wtedy strat wizerunkowych, a z drugiej – kosztów ekonomicznych zakłócenia wymiany handlowej i ruchu osobowego. Tedros i spółka wstrzymywali się więc z ogłaszaniem „stanu zagrożenia zdrowia publicznego”, apelowali, by „nie siać paniki” i chwalili „chińską transparentność” (sic!), gdy w ościennych krajach notowano już miliony zakażeń i dziesiątki tysięcy zgonów, a władze w Pekinie brutalnie zamykały usta własnym lekarzom, próbującym bić na alarm.
Chiny zbierały w ten sposób plon wieloletniej polityki budowania zakulisowych wpływów w ONZ i przede wszystkim w całym systemie jej wyspecjalizowanych agend. Zachód połapał się dość późno w tej grze, polegającej z grubsza na tym, że on co prawda łoży na działalność tych instytucji, ale to Chińczycy rządzą, bo na zawołanie dysponują większością głosów i w dodatku umieścili swoich ludzi na kluczowych stanowiskach (często ci „swoi” mają zachodnie obywatelstwa).
Pierwsza reakcja – zapowiedziane przez Donalda Trumpa wycofanie się Stanów Zjednoczonych z WHO – pewnie miałaby ograniczoną skuteczność, a może nawet ułatwiłaby Pekinowi dalszą realizację swojej strategii. Ekipa Bidena słusznie postanowiła, że zamiast zabierać zabawki i zostawiać pole Pekinowi, należy odwojować organizację – i nawet zaczęła się w tej sprawie dogadywać z innymi ważnymi partnerami, m.in. Japonią, Indiami, Wielką Brytanią, Francją czy Niemcami, a ponadto z kluczowymi prywatnymi sponsorami. Gra tym razem toczy się o zmianę reguł funkcjonowania WHO (zwiększenie przejrzystości procesów decyzyjnych i lepsze warunki dostępu ekspertów do newralgicznych obszarów, nawet mimo sprzeciwu zainteresowanych państw), ale zapewne też o formalną odpowiedzialność obecnego kierownictwa za jego wcześniejsze błędy i zaniechania, mające realnie śmiercionośne skutki.
Nic więc dziwnego, że Tedros zmienił nastawienie. Dziś mówi już, że być może niezbędna będzie kolejna misja badawcza w Wuhanie i że teoria wycieku jest jednym ze sposobów wyjaśnienia genezy pandemii. Tyle że czas gra tutaj na niekorzyść tych, którzy chcieliby poznać prawdę: zdaniem wielu ekspertów już niebawem, wskutek działania licznych czynników naturalnych, nawet najrzetelniejsze badania na miejscu nie pozwolą uzyskać satysfakcjonujących odpowiedzi.
Prężenie muskułów
Bez względu na to, kto zawinił – i tak wszyscy mamy problem. Śmierć milionów osób i trudne do precyzyjnego oszacowania straty gospodarcze sprawiły, że świat długo czekał na cudowny ratunek w postaci szczepionki. Preparatu, który pozwoliłby nam egzystować w miarę normalnie mimo dzielenia życia z wirusem – uczyć się, kochać, wypoczywać, chodzić na wybory i przede wszystkim pracować oraz robić biznes. I się doczekał, nawet z paru źródeł niemal jednocześnie. I wtedy ruszyła kolejna fala „polityzacji pandemii”, tym razem wokół szczepionek.
Unia Europejska jest przypadkiem szczególnym: chciała dobrze, biorąc na siebie, w imieniu krajów członkowskich, negocjacje z komercyjnymi dostawcami szczepionek. Wielce prawdopodobne, że być może poza paroma najsilniejszymi i najsprawniejszymi graczami, żaden z rządów narodowych nie poradziłby sobie z tym zadaniem lepiej. Ale to na Komisję Europejską spadło odium ludowego gniewu i rozczarowania, gdy pojawiły się problemy; w dodatku było to podsycane przez lobbystów poszczególnych koncernów farmaceutycznych oraz przez aktorów zewnętrznych. Z jednej strony promocją swoich producentów zainteresowani byli Amerykanie, z drugiej – bardzo agresywną kampanię, i to w skali globalnej, uruchomili na rzecz własnych preparatów Rosjanie i Chińczycy.
Przy okazji okazało się, jak ważne dla powodzenia w międzynarodowym biznesie (w polityce też) jest posiadanie wpływów w mediach (także społecznościowych) oraz w apolitycznych i niezależnych (teoretycznie) instytucjach nadzorczo-kontrolnych. Na plan pierwszy w rywalizacji o to, kto na którym rynku rozwinie „pawi ogon” w roli zbawcy i dostarczyciela szczepionek, wysunęły się bowiem agencje i urzędy decydujące o dopuszczeniu medykamentów do obrotu.
Na regulatora unijnego – Europejską Agencję Leków (EMA) – spadły oskarżenia o blokowanie niektórych produktów z powodów pozamerytorycznych, ale to i tak nic w porównaniu z casusem brazylijskim. Gdy Krajowa Agencja Nadzoru Zdrowia (Anvisa) zakwestionowała jakość i bezpieczeństwo rosyjskiego Sputnika V (w sytuacji gdy prawie gotowe były kontrakty na dostawę, zawierane głównie z władzami regionalnymi), producent i dystrybutor zagroził tej instytucji procesem o zniesławienie, a Kreml wykorzystał całe spektrum nacisków dyplomatycznych, by wymusić dostęp na największy rynek latynoamerykański.
Niepowodzenia w Brazylii Moskwa odbiła sobie bogatymi dostawami m.in. do Argentyny i Wenezueli, a na innych kontynentach zdobyła atrakcyjne (także politycznie) przyczółki, np. na Węgrzech, w Serbii, Indiach i Kazachstanie. W kilku przypadkach nie obeszło się bez kontrowersji związanych z przyspieszonym trybem zatwierdzania i z podejrzeniami, że były to decyzje wymuszane na regulatorach przez polityków bądź lobbystów. Podobnie zresztą jak w przypadku wyjątkowo wczesnego (by nie rzec wprost: przedwczesnego) opublikowania przez „The Lancet” wstępnych wyników badań, mówiących o 91-proc. skuteczności rosyjskiej szczepionki, jeszcze przed zakończeniem wszystkich wymaganych testów.
Z kolei Chińczycy, którzy dzięki dość agresywnej promocji „wbili” się ze swoimi produktami do wielu państw Azji, ale też m.in. do Ameryki Łacińskiej, do Turcji czy na Węgry, najprawdopodobniej nie zawahali się, by wykorzystać wpływy w celu zablokowania dostaw szczepionek niemieckiej firmy BioNTech na Tajwan (choć oficjalnie, rzecz jasna, zaprzeczyli takim działaniom).
Chaos i dezinformacja
Urok nowej, międzynarodowej gry polega na tym, że uderza się jednocześnie w klawisze wielu różnych fortepianów. Chiny czy Rosja sporo wysiłku włożyły więc w to, by zdobyć sobie przyjaciół wśród tych, którzy szczepionek pożądali – ale jednocześnie, z nie mniejszym zaangażowaniem, wspierały przeróżne ruchy antyszczepionkowe.
EUvsDisinfo – flagowy projekt grupy zadaniowej EastStratCom, powołanej przez Europejską Służbę Działań Zewnętrznych – opublikował niedawno raport, z którego wynika, że służby informacyjne (a raczej dezinformacyjne) obu krajów uparcie podważają zaufanie do szczepionek producentów europejskich i amerykańskich, a także do samej idei i sensu szczepień. Okresowo pojawiał się też w suflowanej narracji wątek sprzeciwu przeciwko ograniczeniom i restrykcjom, jako „naruszającym wolność jednostki”.
Cel był oczywisty – poza obniżaniem zaufania do rządów poszczególnych krajów Zachodu zmniejszano w ten sposób zasięg (więc i skuteczność) akcji szczepień, prowokując w ten sposób ostrzejsze formy kolejnych lockdownów i zwiększając straty gospodarek. Wykorzystywane były w tej akcji (i są nadal) kanały oficjalne, ale głównie ogromna sieć świadomych i nieświadomych współpracowników w mediach społecznościowych, w tym także farmy płatnych trolli.
Trudno nie powiązać z tymi faktami protestów, które wybuchają w kolejnych państwach europejskich. Tylko w poprzedni weekend policjanci starli się z wielotysięcznymi manifestantami m.in. w Berlinie, Paryżu, Atenach i w kilku miastach włoskich. Protestujący domagają się znoszenia istniejących ograniczeń lub niewprowadzania nowych, a także rezygnacji z przymusu szczepień oraz z „dyskryminacji niezaszczepionych”. Tymczasem rządy wielu krajów co prawda nie są zainteresowane nowymi lockdownami, jako śmiertelnie niebezpiecznymi dla już i tak mocno osłabionych gospodarek i instytucji społecznych, ale też zdają sobie sprawę, że warunkiem owego wymarzonego „w miarę normalnego funkcjonowania” jest postęp akcji szczepień.
Opór wobec tej polityki – motywowany nie tylko inspiracją zewnętrzną, lecz także czynnikami endogennymi – będzie prawdopodobnie rósł. Mamy niestety do czynienia z sygnałami jego eskalacji; wedle oświadczenia włoskiego ministra spraw zagranicznych Luigiego Di Maio otrzymał on w mediach społecznościowych groźby śmierci. Groźby użycia przemocy, a także próby fizycznego ataku, spotkały w wielu krajach członków personelu medycznego, służb porządkowych oraz dziennikarzy, zaangażowanych w kampanie na rzecz polityk „antycovidowych”.
Tymczasem może się okazać, że najgorsze – pod względem epidemicznym – dopiero przed nami. W krajach, które (jak mogło się wydawać) skutecznie poradziły sobie z poprzednimi falami pandemii albo były na dobrej drodze do tego celu – takimi jak np. Australia, Japonia, Tajwan, Singapur czy Izrael – wciąż pojawiają się nowe zachorowania. Wirus wciąż stanowi dramatyczny problem w Brazylii oraz Indiach, a nowe „czarne dziury”, jakimi mogą się stać Mjanma czy Afganistan (agendy ONZ już raportują o drastycznym zahamowaniu akcji szczepień pod rządami talibów), także będą sprzyjać ekspansji pandemii na kraje ościenne.
Południowoafrykańscy naukowcy wykryli ostatnio nowy wariant koronawirusa z wieloma mutacjami, określony jako C.1.2 i potencjalnie groźniejszy od tego, znanego jako Delta. Nie wiemy jeszcze nic pewnego o jego „zjadliwości”, ale wiemy, że rozprzestrzenił się w ostatnich tygodniach na większość prowincji RPA, a także przynajmniej siedem innych państw w Afryce, Europie, Azji i Oceanii. Profesor Richard Lessells, jeden z autorów badań nad C.1.2, powiedział Reutersowi, że „ta pandemia jest daleka od zakończenia (…), a wirus wciąż bada sposoby, aby potencjalnie lepiej nas zakażać”.
My zaś, a przynajmniej niektórzy z nas, wciąż koncentrujemy się na tym, jak wirusa zlekceważyć – albo jak na nim najlepiej zarobić, w sensie biznesowym lub politycznym. To może się naprawdę źle skończyć.
*Autor jest doktorem nauk o polityce z Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, a także ekspertem Nowej Konfederacji oraz przewodniczącym Rady i analitykiem Fundacji Po.Int, zrzeszającej m.in. byłych oficerów wywiadu