Na wczorajszej konferencji eksperci Światowej Organizacji Zdrowia stwierdzili, że sytuacja pandemiczna na świecie zdaje się stabilizować. Po dwóch miesiącach wzrostów liczba wykrywanych przypadków utrzymuje się mniej więcej na poziomie 4,5 mln tygodniowo. Podobnie przestała rosnąć liczba zgonów z powodu COVID-19, która zatrzymała się na poziomie 70 tys. co tydzień.

Pandemia przeniosła również swój środek ciężkości z państw rozwiniętych (wyjątek stanowią USA) na państwa rozwijające się. Przyczyna tego stanu rzeczy jest prosta: szczepienia. Brytyjczycy, u których po jednej dawce jest niewiele ponad 70 proc. ludności (mogłoby być więcej, ale tamtejsi eksperci odkładali decyzję o szczepieniu młodzieży, ostatecznie zezwalając na podwijanie rękawów 16- i 17-latkom) w ubiegłym miesiącu zrezygnowali całkowicie z obostrzeń w warunkach rosnącej liczby zakażeń.
Tym razem stało się jednak coś wyjątkowego: nie pociągnęło to za sobą lawinowej liczby hospitalizacji i dramatycznego wzrostu zgonów na COVID-19. Owszem, koronawirus wciąż pozbawia Brytyjczyków – głównie starszych, i niestety, także często zaszczepionych – życia. Ale 100 zgonów dziennie przy 30 tys. infekcji to wynik, o którym jeszcze na początku roku nad Tamizą można byłoby wyłącznie pomarzyć.
Podobnie zjawisko dało się zaobserwować w innych krajach: we Francji, w Hiszpanii czy nawet Stanach Zjednoczonych, gdzie liczba zgonów stanowi jedną trzecią – jedną czwartą notowanej przy podobnych poziomach wykrywanych infekcji. Po drugiej stronie Atlantyku sytuacja jest jednak o tyle wyjątkowa, że obecnie ofiarami wirusa padają głownie osoby niezaszczepione.
Pomimo tego Anthony Fauci, główny doradca prezydenta Joego Bidena ds. pandemii, stwierdził w tym tygodniu, że USA są na najlepszej drodze do opanowania wirusa już wiosną, o ile do tego czasu na szczepienie zdecydują się ci, którzy jeszcze tego nie zrobili. Obawa przed wariantem Delta, który szaleje po kraju, sprawiła, że Amerykanie znów ruszyli do punktów szczepień: dziennie podaje się w kraju około pół miliona dawek – najwięcej od późnej wiosny.
Potężnym narzędziem na tej drodze jest wydawanie przez amerykańskiego regulatora rynku leków (FDA) „zwykłych” dopuszczeń szczepionek do obrotu; dotychczas preparaty były dopuszczone na wyjątkowych zasadach. Taki glejt w tym tygodniu otrzymała szczepionka firm Pfizer i BioNTech. W praktyce otworzyło to drogę do wprowadzania punktowo obowiązku szczepień. I tak Departament Obrony już ogłosił, że zamierza wpisać szczepienie przeciw COVID-19 na listę szczepień obowiązkowych dla żołnierzy. Przed oficjalnym dopuszczeniem do obrotu Pentagon mógł jedynie zalecać przyjęcie preparatu.
Światło w tunelu nie oznacza jednak jeszcze, że jesteśmy blisko wyjścia. Doskonale rozumieją to liderzy wielu państw, którzy szykują się na kolejny etap walki z SARS-CoV-2, którego celem jest takie zabezpieczenie ludności, aby nie trzeba było już wprowadzać kosztownych gospodarczo i społecznie lockdownów. Kluczowym orężem w tej walce jest trzecia dawka, która jest już podawana w paru krajach, a którą zapowiadają następne. W Izraelu trafiła już do prawie półtora miliona osób. Obecnie na preparat mogą zapisywać się wszyscy mieszkańcy kraju powyżej 40. roku życia.
Za trzecią dawką przemawiają argumenty naukowe. Sprawdziły się bowiem obawy z początków pandemii dotyczące spadku skuteczności szczepionek wraz z upływem czasu. Wczoraj brytyjscy naukowcy opublikowali wyniki kolejnego badania, z którego wynika, że skuteczność preparatu Pfizera i BioNTechu po sześciu miesiącach spada z 88 do 74 proc. W przypadku preparatu AstraZeneca wartości te wynoszą kolejno 77 i 67 proc. (badanie nie uwzględniło preparatów Moderny oraz Johnson & Johnson).
Otwarte pozostaje pytanie, jaki scenariusz zrealizuje się nad Wisłą. Naszym słabym punktem zdecydowanie jest niski odsetek rodaków, którzy zdecydowali się zaszczepić przeciw COVID-19. Po mocnym początku, kiedy wysforowaliśmy przed inne państwa europejskie, spadliśmy w unijnej tabeli na początek trzeciej dziesiątki. 59 proc. ludności przynajmniej po jednej dawce plasuje nas na 21. pozycji w Unii Europejskiej.
Profesor Andrzej Horban, szef Rady Medycznej przy premierze, nie ukrywa, że wolno rosnący odsetek zaszczepionych rodaków martwi go od dawna. Parę dni temu w TVN24 stwierdził nawet, że „ręka go świerzbi”, żeby zarekomendować szczepienia przymusowe dla osób najbardziej narażonych na ciężki przebieg COVID-19. Rada rozważa także wprowadzenie utrudnień dla niezaszczepionych w dostępie do wybranych miejsc publicznych, jak siłownie, kluby nocne czy restauracje. Doradca rządu wskazał jednak szybko, że to ostateczność: o te rozwiązania sięgnie się dopiero, gdy wzrośnie liczba wykrywanych przypadków.
Z jednej strony jest to zrozumiałe: jeżeli czegoś nauczyło nas ostatnie półtora roku, to tego, że pandemia to przede wszystkim sztuka zarządzania społecznymi emocjami. Nad Wisłą, inaczej niż nad Sekwaną, liczba przypadków latem nie wzrosła – nie było więc potrzeby niepokoić łapiących chwilę oddechu ludzi kolejnymi obowiązkami. Z drugiej strony jednak cała akcja szczepień ma nas zabezpieczyć przed przyszłą falą zakażeń, więc chyba lepiej, żeby odsetek zaszczepionych był jak najwyższy?
Tym bardziej że jak pokazał przykład Francji, stosowanie lekkiego przymusu przynosi efekty. Po tym, jak Macron ogłosił, że wejście do knajp, kin i innych miejsc publicznych będzie niebawem wymagało świadectwa przyjęcia preparatu przeciw COVID-19, francuski program szczepień przez trzy tygodnie bił rekordy dziennie podawanych dawek, parokrotnie przekraczając poziom 800 tys.
Mimo to światło w pandemicznym tunelu jest, i to bardzo wyraźne. Najważniejsze jednak, żeby nie skończyło się to jak w piosence „No Leaf Clover”, utworze zespołu Metallica sprzed ponad 20 lat (płyta „S&M”): „A potem się okazuje, że kojące światło na końcu tunelu to tylko pociąg towarowy pędzący w twoją stronę”.