Argument, że dzieci są transmiterami wirusa, jest nietrafiony – mówi prof. Grzegorz Gielerak, dyrektor Wojskowego Instytutu Medycznego

Czy szczepienie coraz młodszych osób, a teraz już dzieci w wieku 12–15 lat, ma wpływ na nabieranie odporności zbiorowej?
Myśląc o odporności zborowej, powinniśmy mieć przede wszystkim na uwadze część populacji wrażliwej na zakażenie i jego skutki. Dzieci nie chorują, a jeśli już, to dostępne dane pokazują, że ciężkie przypadki zdarzają się niezwykle rzadko. Trudno mówić więc o budowaniu odporności zbiorowej. Uwzględnianie ich w statystykach stanowi jedynie o wyszczepieniu populacji. Dlatego z punktu widzenia osiągania odporności zbiorowej, efektywność takiego programu szczepień i tak rozumianej odporności jest niepełna.
A co z argumentem, że choć dzieci nie chorują, są transmiterami wirusa?
Nie jest do końca trafiony. Spójrzmy na opracowanie brytyjskie, Londyńskiej Szkoły Higieny i Medycyny Tropikalnej oraz Uniwersytetu Oksfordzkiego. Zbadano, w jakim stopniu osoby poniżej 18. roku życia zwiększają ryzyko zakażenia koronawirusem wśród domowników. Okazało się, że wśród najmłodszych dzieci, w tym uczniów szkół podstawowych, jest ono minimalne. W przypadku uczniów szkół ponadpodstawowych zwiększają oni to ryzyko o 8 proc. Ale, co istotne, nie narażają dodatkowo bliskich na ryzyko hospitalizacji czy zgonu. Mamy też przykład Norwegii, gdzie utrzymano niski poziom transmisji mimo otwartych szkół. Dzieci mają też największą gęstość receptorów TLR odpowiadających za identyfikację i eliminację wirusa we wrotach zakażenia, czyli najczęściej w nosogardle. Wiemy, że receptory robią to skutecznie, bo dzieci rzadko chorują. A skoro wirus jest eliminowany „na wejściu”, to znaczy, że nie ma szansy się namnażać, stąd rolę dziecka jako transmitera patogenu można uznać za marginalną.
Widzi pan sens angażowania szkół w akcję szczepień wśród uczniów?
To decyzje rządowe, a ja mogę wypowiadać się jedynie na podstawie danych pochodzących z badań naukowych oraz doświadczenia. Kilka dni temu ukazał się w USA raport Centers for Disease Control and Prevention dotyczący zakażeń wśród tamtejszych dzieci. Przyjrzano się hospitalizacji najmłodszych z powodu COVID-19 od stycznia do kwietnia tego roku. W całych Stanach do szpitala trafiło 204 dzieci. Co ciekawe, autorzy piszą, że nawet ta liczba jest przeszacowana. 70 proc. tych dzieci miało co najmniej jeden czynnik ryzyka ciężkiego przebiegu COVID-19, jak astmę, otyłość, choroby neurologiczne. W ponad 60 proc. byli to Afroamerykanie i Latynosi, czyli grupy etniczne genetycznie obciążone gorszym rokowaniem w przypadku zakażenia SARS-CoV-2. Tylko 5 proc. wymagało oddechu wspomaganego, nikt nie umarł. To pokazuje, z jakim poziomem ryzyka mamy do czynienia u dzieci.
Ale czy szczepienie może szkodzić?
Pytanie brzmi raczej: czy zawsze ma sens? Weźmy szczepienie przeciwko kleszczowemu zapaleniu mózgu. Nie ma go w kalendarzu szczepień obowiązkowych. Nie zalecamy go każdemu dziecku, ale tylko tym, które podróżują w rejon endemiczny choroby. W innym przypadku immunizacja mija się z celem. Tu jest podobnie.
Od początku pojawienia się opcji szczepień jako sposobu walki z epidemią koronawirusa jestem zdeklarowanym zwolennikiem powszechnego i szybkiego budowania odporności populacyjnej tą metodą. Dziś najważniejszym zadaniem jest zabezpieczenie szczepieniami osób z grup ryzyka, czyli 60 plus, gdzie mamy niebezpiecznie niską wyszczepialność na poziomie 64 proc. Podobnie rzecz ma się w odniesieniu do osób, które są narażone na zwiększony kontakt z wirusem z racji np. wykonywanego zawodu, czyli m.in. pracowników ochrony zdrowia – tu mamy niespełna 80 proc.
Wracając do dzieci – szczepienie im szkodzi?
Szczepionka, jak każde lekarstwo, jest obarczona ryzykiem działań niepożądanych. W przypadku dorosłych mieliśmy w badaniu klinicznym 30 tys. osób. Wykazały powikłania łagodne, umiarkowane, pojedyncze ciężkie. Zaakceptowaliśmy je, uznając, że korzyści dla tej części populacji są większe. Nie zapominajmy też, że dziś o tych szczepionkach wiemy już więcej. Mamy dane z rejestru niepożądanych odczynów poszczepiennych. Stąd m.in. informacje dotyczące incydentalnych powikłań zakrzepowych po szczepionkach wektorowych. Są też dane, jakie niedawno opublikowała US Army, o 45 żołnierzach, którzy doświadczyli w 4–6 tygodnie po przyjęciu szczepionki matrycowej zapalenia osierdzia i/lub mięśnia sercowego. W tym przypadku, biorąc pod uwagę ryzyka związane z zakażeniem koronawirusem, taka sytuacja jest jeszcze akceptowalna. Jednak jeśli przełożymy to na populację dzieci, które – powtórzę – nie chorują lub chorują łagodnie, to możemy zderzyć się z poważnym dylematem, że ryzyko, o jakim mowa wyżej, jest w rzeczywistości trudne do zaakceptowania. Innymi słowy: leczenie może stać się gorsze niż choroba.