Lepiej za rok stwierdzić, że szpitale tymczasowe okazały się zbędne, niż żałować, że ich nie mieliśmy
O tym, że w sporcie drużynowym głębia składu jest istotna, wie nawet trener prowincjonalnego klubu. Da się wygrać mecz piłki nożnej silną jedenastką, ale na cały sezon trzeba mieć rezerwowych w odwodzie, bo nawet najlepszym przytrafiają się kontuzje. Tak samo jest ze szpitalami tymczasowymi. Eksperci mówią wprost, że nie należy ich likwidować, bo nie wiemy, co się jeszcze wydarzy. Solidna rezerwa, choć teraz niewykorzystywana, może się przydać. Zarazem jednak drużynę stającą do starcia z koronawirusem można było poskładać lepiej, sprawniej i taniej.
Pustki za miliard
Mamy obecnie w Polsce 39 szpitali tymczasowych – dostosowanych do potrzeb pacjentów hal targowych, centrów biznesowych, sanatoriów, a także przeznaczonych wyłącznie na potrzeby walki z korona wirusem jednostek szpitalnych. W tym 17 aktywnych, czyli takich, co do których została podjęta decyzja o utworzeniu, wyposażeniu, zaangażowaniu kadry medycznej i rozpoczęciu udzielania świadczeń opieki zdrowotnej, oraz 22 pasywne – pozostające w gotowości do udzielania świadczeń, ale jeszcze bez kadry. Aby zapewnić miejsca dla kilkorga pacjentów, którzy mogliby trafić do placówki tymczasowej, nie opłaca się przecież zatrudniać wielu lekarzy, pielęgniarek, salowych, obsługi administracyjnej itd. Ci ludzie bardziej bowiem przydadzą się w szpitalach tradycyjnych. Jeszcze w styczniu w szpitalach tymczasowych ma być 6,5 tys. łóżek, w tym 865 respiratorowych.
Chcielibyśmy napisać, ile to wszystko kosztowało, ale tego nie wie nikt. W grudniu 2020 r. rząd podał, że utworzenie 19 szpitali tymczasowych wyniosło 518 mln zł. Nie zawarto jednak w tym wyliczeniu kosztu budowy najbardziej znanej placówki – Szpitala Narodowego – oraz kilkunastu szpitali stworzonych przez spółki z udziałem Skarbu Państwa. Eksperci szacują, że łącznie budowa szpitali pochłonęła ok. 1 mld zł z publicznych pieniędzy. A na utrzymanie placówek co miesiąc wydaje się od kilkudziesięciu do nawet 140 mln zł.
Czy to się opłaciło? I czy w ogóle potrzebujemy tych szpitali, skoro świecą one pustkami? Coraz więcej osób przekonuje, że najlepsze, co mogliby zrobić rządzący, to je zamknąć. Na przykład Marek Belka, były premier, minister finansów i prezes Narodowego Banku Polskiego, a obecnie europoseł, stwierdził na początku tygodnia: „15 mln zł, czyli 0,21 w walucie roku 2020 (Marek Belka nawiązał tym samym do „jednego sasina”, czyli 70 mln zł – to żart związany z faktem, że wydano niemal 70 mln zł na organizację wyborów, które się nie odbyły – red.), kosztował tzw. szpital polowy w mojej rodzinnej Łodzi. Stoi pusty, zamknięty, nawet szczepień nie organizuje. Na koniec trzeba będzie jeszcze zapłacić za jego likwidację. A można było dołożyć na tańce w TVP Info”. I jakkolwiek ironizował, to wiele osób uważa, że wydatek na budowę placówek był równie bezsensowny jak wspieranie z publicznych pieniędzy TVP.
Miejsce w systemie
– Nie należy likwidować szpitali tymczasowych. COVID-19 nie odpuszcza – przestrzega jednak prof. Bolesław Samoliński, specjalista zdrowia publicznego, alergolog, przewodniczący Rady Ekspertów Rzecznika Praw Pacjenta i kierownik Katedry Zdrowia Publicznego i Środowiskowego WUM. Podkreśla on, że wciąż utrzymuje się wysoka liczba osób zakażonych, a przed nami najprawdopodobniej trzecia fala. Szpitale tymczasowe mogą się więc okazać potrzebne.
Podobnie twierdzi prof. Andrzej Matyja z Oddziału Klinicznego Chirurgii Ogólnej, Onkologicznej i Gastroenterologicznej Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie, prezes Naczelnej Rady Lekarskiej. Uważa on wprawdzie, że w tej chwili uruchamianie nowych szpitali tymczasowych byłoby nieuzasadnione, ale też – biorąc pod uwagę, że trzecia fala koronawirusa naprawdę jest niewykluczona – powstałe placówki powinny być przygotowane. Choć życzyłby nam wszystkim, żeby nigdy nie zostały wykorzystane.
– Nie podoba mi się określenie „szpitale tymczasowe”. Lepiej brzmiałoby „szpitale rezerwowe”. „Tymczasowy” oznacza, że jest stworzony na chwilę, może zostać zamknięty za jakiś czas. A powinny to być szpitale w rezerwie, na wypadek, gdyby sytuacja epidemiologiczna tak się pogorszyła, że wymagałyby one ponownego otwarcia. Zapewnienie takiej rezerwy jest konieczne do zachowania bezpieczeństwa państwa. Nie ma żadnej gwarancji, że za rok, dwa czy pięć nie wybuchnie kolejna pandemia – zauważa prof. Matyja. Innymi słowy, po uporaniu się z koronawirusem warto pomyśleć o pozostawieniu pewnej rezerwy, by kolejna pandemia nas nie zaskoczyła tak jak SARS-CoV-2. Choć zapewne nie na Stadionie Narodowym.
Sama idea utworzenia szpitali tymczasowych nie była wcale zła, nawet jeśli okazało się, że kłopot z dostępnością łóżek w tradycyjnych placówkach był mniejszy, niż się wydawało. Jak bowiem zaznacza prof. Andrzej Matyja, chodziło także o to, by specjalne szpitale odciążyły te „normalne”, tak by można było w nich leczyć osoby z zupełnie innymi schorzeniami niż COVID-19.
Według prezesa NRL dobrym przykładem jest krakowski szpital tymczasowy. Został uruchomiony przez dyrekcję szpitala uniwersyteckiego oraz wojewodę małopolskiego w nowoczesnym, w pełni wyposażonym budynku – z intensywną terapią, blokiem operacyjnym, tlenem dostępnym przy każdym łóżku. Dzięki temu liczba pacjentów z koronawirusem, którzy musieli być hospitalizowani w szpitalu głównym, zmalała. – I o to chodziło dyrekcji szpitala. Tak gospodarować łóżkami szpitalnymi, aby w większym stopniu mogli z nich korzystać pacjenci niecovidowi. Oczywiście, że z epidemią powinniśmy się jak najszybciej uporać, ale nie możemy myśleć tylko o koronawirusie – zauważa szef samorządu lekarskiego.
Wielu lekarzy uważa, że już niebawem można by zmienić reguły i wszystkich pacjentów z koronawirusem z zasady kierować do szpitali tymczasowych. Szczególnie teraz, gdy przypadków zachorowań nie jest wcale tak wiele. To mogłoby przywrócić pełną wydolność tradycyjnym placówkom. Bo ludzie nie przestali chorować. Są zawały, udary, chorzy na nowotwory. Tymczasem, jak już informowaliśmy na łamach DGP, coraz więcej jest tzw. ukrytych ofiar koronawirusa, czyli ludzi, którzy umarli wskutek braku leczenia na czas bądź przypłacą zdrowiem opóźnienie w diagnostyce i terapii. Statystyki zgonów od października 2020 r. są zatrważające. Przykładowo w listopadzie 2020 r. zmarło 60 211 osób. To odrobinę więcej niż liczba mieszkańców Bełchatowa i niemal tyle, ile mieszka w Gnieźnie bądź Łomży. I to także – niestety – drastyczny wzrost w porównaniu do lat ubiegłych. Średnia roczna dla listopada w ostatnich pięciu latach wynosiła bowiem 30 463 zgonów. Jednocześnie gdy od ogólnej liczby zgonów odejmiemy liczbę zgonów z powodu koronawirusa, okazuje się, że z innych przyczyn zmarło 48 936 Polaków. To o 18 473 zgonów więcej niż listopadowa średnia w poprzednich pięciu latach. Z kolei, według statystyk Ministerstwa Cyfryzacji, w 51 tygodniach 2020 r. zmarło 461 tys. osób. W całym 2019 r. zgonów zanotowano 401 tys.
To najgorszy wynik liczbowy od czasów II wojny światowej oraz najgorszy pod względem liczby zmarłych na tysiąc mieszkańców od 1951 r.
Zgony w 2020 r. w znacznej części to właśnie ofiary niewydolnego systemu opieki zdrowotnej. We wrześniu 2020 r. informowaliśmy, że w okresie pandemii liczba osób z wykrytymi nowotworami zmniejszyła się o jedną czwartą. Statystycznie było wówczas o jedną trzecią mniej zawałów i udarów. Oczywiste jest to, że ludzie nadal chorowali; po prostu nie trafiali do lekarzy. Dziś statystyki są już lepsze, ale nadal widoczne są kilkuprocentowe ubytki rok do roku, podczas gdy – gdyby wszystko było normalnie – powinny być notowane paroprocentowe wzrosty.
– Dlatego chorych z podejrzeniem koronawirusa należałoby przewozić do szpitala tymczasowego. Po przebadaniu lekarz powinien podejmować decyzję, czy pacjent może powrócić do domu, zostanie zatrzymany w szpitalu czy też należy go przewieźć do specjalistycznej placówki. W ten sposób udałoby się z jednej strony odciążyć inne szpitale, które mogłyby w miarę normalnie udzielać pomocy pacjentom, a z drugiej szpitale tymczasowe miałyby trening sprawnościowy – twierdzi prof. Bolesław Samoliński, który deklaruje, że jest zwolennikiem rozdzielania systemów opieki covidowej i niecovidowej oraz powrotu tej drugiej części do normalnej pracy, jak przed epidemią. – To jedyna szansa na wyhamowanie niekorzystnych tendencji w stanie zdrowia polskiej populacji – uważa ekspert.
Podobne jest zresztą oczekiwanie społeczne. Magdalena Kołodziej, prezes Fundacji My Pacjenci, uważa, że szpitale tymczasowe nie spełniają swojej roli. Są bowiem bardzo kosztowne, a nie w pełni wykorzystywane.
– Powinny one wspomagać system w oddzielaniu pacjentów covidowych od niecovidowych i być dostępne dla tych pacjentów, którzy godzinami czekają w karetkach, aż zwolni się dla nich miejsce w szpitalu. Kryteria przyjęcia do szpitali tymczasowych w typowych szpitalach bardzo często kwalifikują pacjentów do leczenia domowego – zauważa Kołodziej. I dodaje, że jednocześnie kolejne odziały i szpitale specjalistyczne przekształcane są w miejsca covidowe, co stwarza zagrożenie dla zdrowia i życia dla pacjentów wymagających hospitalizacji lub interwencji medycznej z powodów innych niż koronawirus.
Kłopot w tym, że – jak to u nas często bywa – gdy pojawił się pomysł na utworzenie szpitali tymczasowych, zabrakło analiz, do czego one właściwie mają służyć. Politycy co chwilę zmieniali wersję: i liczby łóżek, które powstaną, i roli szpitali tymczasowych w systemie ochrony zdrowia, i wreszcie czasu, na który zostaną utworzone. Dużo za to było PR-u. Do tego doszedł kiepski początek funkcjonowania pierwszego i najbardziej znanego szpitala tymczasowego na Stadionie Narodowym. W połowie listopada ujawniliśmy, że powstała… „filia szpitala dla chorych w lżejszych stanach” (cytujemy tu dosłownie rzeczniczkę prasową Centralnego Szpitala Klinicznego MSWiA w Warszawie). Wskazaliśmy wówczas, że po pierwsze to rzeczywiście szpital dla najlżej chorych. Po drugie, płaci się w nim najwięcej personelowi. Po trzecie, z o wiele wyższą refundacją z Narodowego Funduszu Zdrowia niż za chorych w o wiele gorszym stanie w „normalnym” szpitalu. Co najbardziej bulwersujące, dochodziło do sytuacji, gdy w tradycyjnych placówkach brakowało miejsc, ale kryteria przyjęć do Narodowego – wówczas jeszcze niejawne (po naszym działaniu je opublikowano) – powodowały, że nie przyjmowano tam chorych, gdyż byli… chorzy zbyt ciężko.
Zbyt chorzy i zbyt zdrowi
O funkcjonowanie Szpitala Narodowego postanowiliśmy spytać prof. Pawła Kubickiego, socjologa i ekonomistę z Instytutu Gospodarstwa Społecznego SGH. Ten zaś mówi brutalnie: to „miś narodowy” do walki z koronawirusem, który ma za zadanie przede wszystkim „odpowiadać żywotnym potrzebom całego społeczeństwa”. Profesor Kubicki zastanawia się, jak to jest możliwe, że choć sytuacja była tak ciężka, przyjmowano tam tylko kilku pacjentów dziennie. A to ma fundamentalne znacznie w kontekście możliwej trzeciej fali.
– Czy my czekaliśmy na tych pacjentów, czy też jednak ktoś przestrzelił z kryteriami? Inaczej mówiąc, czy nie będzie tak, że Szpital Narodowy niezależnie od kryzysu, zawalenia innych szpitali i wielu problemów nigdy nie doczeka się swoich pacjentów, bo „zbyt chorzy” będą leżeć na innych oddziałach, a „zbyt zdrowi” zostaną w domu z pulsoksymetrem? – pyta prof. Kubicki.
To pytanie postawiliśmy jednemu z ważnych doradców premiera ds. zdrowia. Ten zaś stwierdził, że ma dwie odpowiedzi. Jedną pod nazwiskiem: „Rada Ministrów oraz eksperci wspierający dostosowują działania do bieżących potrzeb” oraz „w przypadku nadejścia trzeciej fali koronawirusa najprawdopodobniej dojdzie do większego wykorzystania stworzonych szpitali tymczasowych”. Jeśli bez jego nazwiska, to możemy napisać, że rzeczywiście w listopadzie przestrzelono z kryteriami. Obawiano się bowiem przypadków, w których ze szpitali tymczasowych ludzie będą nie wychodzić, tylko będą wywożeni w karawanach. I decyzja ta – w ocenie naszego rozmówcy – nie była pozbawiona sensu, bo społecznie istotny jest też optymizm. A zdjęcia wielu umarłych, które szybko podchwyciłyby media, mogłyby pokazać znacznie gorszy obraz pandemii niż w rzeczywistości.
– Gdy nadejdzie trzecia fala, szpitale tymczasowe na pewno będą wykorzystane w większym zakresie niż dotychczas – zapewnia.
Profesor Kubicki, jak przystało na ekonomistę, ma kolejne pytanie: czy te same środki wydane na doposażenie i dodatkowe zatrudnienie w już istniejących placówkach nie pozwoliłyby osiągnąć podobnego efektu? Być może nie, rządzący jednak powinni to ludziom wyjaśnić, a nie ograniczać się do „żołnierskich” komunikatów i uznawania każdego zastanawiającego się nad sensownością utworzenia szpitali tymczasowych za wroga.
Jeśli rzeczywiście tysiące łóżek będą potrzebne, bo pandemia w 2021 r. będzie równie groźna jak w 2020 r. – przydałaby się za to żołnierska organizacja. Tak by wreszcie działać szybko, precyzyjnie i spójnie. Tylko jak, skoro szpitale tymczasowe tworzone są na podstawie decyzji wydawanych przez premiera, ministra zdrowia lub właściwych terytorialnie wojewodów? A działania ich nadzorują minister spraw wewnętrznych i administracji (Szpital Narodowy), minister obrony narodowej (szpital na lotnisku Okęcie w Warszawie), minister aktywów państwowych (dla szpitali tworzonych przez spółki Skarbu Państwa) oraz kilkunastu wojewodów? Czy w takim administracyjnym galimatiasie, gdy niezbędna może się okazać dobra i szybka współpraca, uda się wszystko precyzyjnie ustalić? Czyli zrobić to, co nie udało się w listopadzie 2020 r., gdy pytane o Szpital Narodowy Ministerstwo Zdrowia często odsyłało do MSWiA.
Narodowe spółki
Dyskusyjny w tworzeniu szpitali tymczasowych jest też udział spółek Skarbu Państwa. Do budowy rezerwy wzięły się: PKN Orlen, Tauron, PKO Bank Polski, Lotos, Totalizator Sportowy, Węglokoks, KGHM i Grupa Azoty. W projekt jest też włączony Bank Gospodarstwa Krajowego. Część ekspertów od prawa spółek wskazuje, że to absurd, by bądź co bądź biznes – bo mowa o spółkach kapitałowych – budował szpitale. Podmioty te powinny działać przede wszystkim dla zysku swoich akcjonariuszy. Co prawda finansowa odpowiedzialność spółek została ograniczona, bo koszty budowy ponosi Skarb Państwa, ale to przedsiębiorstwa odpowiadają za również kosztowną stronę organizacyjną i inwestycyjną.
– Nie ma znaczenia, jakie jest źródło finansowania szpitali tymczasowych, czy to spółki Skarbu Państwa, czy bezpośrednio budżet państwa – ucina temat prof. Andrzej Matyja. To i tak przede wszystkim pieniądze podatników.
Jak dodaje nasz rozmówca z rządowych kręgów, nie ma powodu rozpaczać nad losem mniejszościowych akcjonariuszy, którzy świadomie zainwestowali w spółki kontrolowane przez Skarb Państwa. – Nie sądzę, by byli zaskoczeni tym, że pomagają one państwu w kryzysowych sytuacjach – mówi.
W styczniu 2021 r. mamy więc wybudowanych kilkadziesiąt szpitali tymczasowych, które obecnie są całkowicie zbędne. Z jednej strony nie ma wskazania ministra zdrowia, by to do nich w pierwszej kolejności kierować pacjentów z koronawirusem, co postulują lekarze, a z drugiej – w tradycyjnych szpitalach są wolne łóżka covidowe. Obłożenie specjalnych placówek jest więc mizerne. Z budżetu państwa wydano zaś na ich utworzenie ok. 1 mld zł. Tyle że aby przekonać wszystkich, że ich budowa była słuszna, potrzebny byłby w Polsce prawdziwy armagedon. Może więc lepiej, byśmy za rok stwierdzili, że szpitale tymczasowe były stratą pieniędzy. Ot, tak jak wielu z nas po upływie terminu polisy pluje sobie w brodę, że ubezpieczenie się nam nie przydało.
Można by zmienić reguły i wszystkich pacjentów z koronawirusem kierować do szpitali tymczasowych. To mogłoby przywrócić pełną wydolność tradycyjnym placówkom