Dostanie się do programu leczenia niepłodności finansowanego z budżetu graniczy z cudem. Limit miejsc na ten rok prawie się wyczerpał. Pozostały pojedyncze ośrodki, które nadal przyjmują chętnych
ikona lupy />
Sławomir Sobkiewicz prezes Zarządu Związku Polskich Ośrodków Leczenia Niepłodności i Wspomaganego Rozrodu / Media / salvematerialy prasowe
Codziennie do klinik niepłodności zgłasza się nawet po kilkadziesiąt par chcących uczestniczyć w rządowym programie – o ile 10 września w systemie zarejestrowanych było ich 4964, o tyle już dzień później liczba ta przekroczyła 5 tys., z czego ponad 2,5 tys. zakwalifikowano do leczenia.
Projekt zakładał, że do końca tego roku z programu skorzysta tylko 2 tys. par. Co teraz?
– Te pary, które zostały zakwalifikowane, ale w tym roku już nie zdążą skorzystać ze świadczeń, będą przystępowały do leczenia w przyszłym roku – mówi Krzysztof Bąk, rzecznik Ministerstwa Zdrowia.
W niektórych klinikach miejsca wyczerpały się już w pierwszym miesiącu. W związku z tym niektóre zwróciły się do resortu zdrowia z prośbą o zwiększenie liczby miejsc jeszcze w tym roku.
– Do końca września ministerstwo powinno rozpatrzyć nasz wniosek. Spodziewamy się pozytywnej decyzji – mówi Wojciech Winciorek, dyrektor ekonomiczny kliniki Angelius. Obecnie ta śląska placówka ma 441 par zakwalifikowanych do programu, czyli takich, które na pewno spełniają wszystkie kryteria podane przez ministerstwo. Ponad 200 kolejnych czeka w kolejce do kwalifikacji, a 11 pacjentek już jest w ciąży.
Również gdańska Invicta zwróciła się do ministerstwa z prośbą o zwiększenie środków. Obecnie 12 z jej pacjentek leczonych w ramach rządowego programu spodziewa się dziecka.
Ponieważ w niektórych klinikach, pomimo pozytywnej kwalifikacji, dość długo czeka się na rozpoczęcie leczenia, pary szukają takich miejsc, gdzie czas oczekiwania jest krótszy. Ci, którzy postanowili się zapisać dopiero teraz, muszą szukać klinik, w których w ogóle są jakiekolwiek jeszcze miejsca.
Zresztą ze zmianą ośrodka leczenia sprawa nie jest taka prosta. Bo choć teoretycznie w trakcie całej procedury raz można zmienić klinikę, to system nie jest w pełni na to gotowy. Niektóre pary i niektórzy lekarze z powodu kłopotów administracyjnych musieli osobiście występować o zgodę do resortu. To przedłużało procedurę, a czas w obecnej sytuacji jest na wagę złota.
Kolejnym problemem okazały się pieniądze. I choć ministerstwo opłaca uczestnikom programu całą procedurę (pacjenci płacą tylko za leki), to dochodzą dodatkowe koszty. Choćby za dojazdy.
– Mamy pacjentki z Lublina, Wrocławia, Opola – przyznaje doktor Piotr Miciński, prezes zarządu Novomedica w Katowicach.
Ponadto kosztują same badania wstępne. Z tym jest dodatkowy kłopot, bo nie wiadomo, za co pacjenci mają płacić – niektóre ośrodki, zdaniem pacjentów, wymagają zbyt wielu badań. Były już pierwsze skargi do ministerstwa, że trzeba płacić za badania wstępne.
Resort zmuszony był wystosować do lecznic list, w którym wyraźnie zakazał pobierania opłat za wizyty prekwalifikacyjne, rejestracyjne, informacyjne i wstępne. Ponadto resort zakazał klinikom wskazywania ośrodków, w których pacjenci powinni wykonać badania. – Jeżeli wyniki badań są ważne, ale wykonane w innym ośrodku, powinny być podstawą decyzji o kwalifikacji – ocenia Ministerstwo Zdrowia. Lekarze się bronią, twierdząc, że pacjenci nadużywają programu i jeżdżą do różnych placówek, żądając wykonania podstawowych badań. I nie wiadomo, jak potem mają być one rozliczane z ministerstwem.

Kryteria dla klinik powinny być bardziej przejrzyste

Program leczenia in vitro cieszy się ogromną popularnością. Jakie mają państwo zarzuty do jego działania?

Dobrze, że program powstał, niemniej uważamy, że wiele spraw nie zostało doprecyzowanych. Nie wiadomo np., co z parami, które się zakwalifikowały, a nie przychodzą na leczenie. Jeżeli zgłoszą się w listopadzie, może być za późno, bo nie zdążymy się wówczas rozliczyć z resortem. Blokują miejsca, a nie mogą wskoczyć na początek listy w kolejnym roku, bo ta kolejka już się teraz formuje. Ministerstwo nie odpowiada na nasze wątpliwości.

Z jakich powodów klinikom tak zależy na uczestniczeniu w tym programie?

Przede wszystkim ze względów prestiżowych. Te kliniki, które biorą udział w programie, są uznawane przez pacjentów za lepsze, bo w mediach podano, że tylko one spełniły najlepsze normy jakościowe i zostały wybrane przez ministerstwo. Sęk w tym, że czasem niektóre odpadły z powodów biurokratycznych, bo nie dosłały dokumentów albo napisały słowo etat a nie pełny etat. Odwołania nie znalazły uznania, co w takiej sytuacji budzi ogromne zdziwienie. Chcemy, aby w przyszłym naborze te kryteria były bardziej przejrzyste.

Czy resort problemy wyjaśnia na bieżąco

Nie zawsze. Najlepszym rozwiązaniem by było, gdybyśmy mogli uczestniczyć w posiedzeniach rady programowej. Nawet bez prawa głosu, bo na razie są tam przedstawiciele ministerstwa i pacjentów, a nie ma klinik.