Właśnie upada system kierowania na kwarantannę, jaki znamy. Decydującym czynnikiem zaczyna być nie ryzyko zakażenia, lecz wykonywany zawód. Dyrektorzy szpitali jeden po drugim proszą sanepid, by nie nakładać kwarantanny na lekarzy, gdyż jej założenie spowoduje, że nie będzie miał kto się zająć pacjentami. Niektórzy fakt kontaktu z osobą zakażoną ukrywają





Trzy przykłady z życia wzięte: lekarz miał nieplanowany kontakt z czterema osobami zakażonymi. Trafia na kwarantannę. Po dwóch dniach zostaje z niego zdjęta.

U córki lekarki wychodzi pozytywny wynik testu na koronawirusa. Kobieta informuje przełożonych. Dwa dni później idzie na dyżur do szpitala.

Pielęgniarka miała nieplanowany kontakt z osobą „koronapozytywną”. Jej przełożony sugeruje, że nie warto tego zgłaszać.

Dlaczego tak się dzieje? Odpowiedź jest prozaiczna: bo gdyby i ten lekarz, i ta lekarka, i ta pielęgniarka, zostali przez 10 dni w domach, nie miałby kto się zająć pacjentami. Dyrekcja szpitali ma więc do wyboru albo ryzyko zakażenia pacjenta przez medyka, albo ryzyko, że pacjent będzie opuszczony.

Dla jasności: wszystko odbywa się zgodnie z prawem. Sanepid ma prawo skrócić kwarantannę przedstawicielom zawodów medycznych. Założenie jednak było takie, by ją skracać np. po ośmiu dniach i wykonaniu testu, gdy wiadomo już, że ryzyko zakażenia jest nieduże. Tymczasem zaczęto albo zwalniać po dwóch dniach (gdy jeszcze nie wiadomo, czy ktoś się zakaził), albo w ogóle wszyscy przymykają oczy i udają, że dana osoba w ogóle nie powinna trafić na co do zasady 10-dniową kwarantannę.

Realizujemy paskudny scenariusz, w którym lada moment pacjenci mogą "łapać" koronawirusa od ludzi, którzy ich leczą. Jednocześnie ciężko kogokolwiek - lekarzy, dyrektorów placówek, pracowników sanepidu - obwiniać za to, co się dzieje. Alternatywa w postaci braku kadry medycznej nie jest wcale lepsza.

Kłopot wynika stąd, że lekarzy jest najzwyczajniej w świecie w Polsce zbyt mało. I choć były minister zdrowia prof. Łukasz Szumowski twierdził, że jesteśmy w średniej unijnej, to ze statystyk wynika coś innego.
Dobitnie to pokazuje opublikowane w listopadzie 2019 r. badanie "Health at Glance 2019", które przygotowała Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) we współpracy z Komisją Europejską. Oczywiście badań na temat opieki zdrowotnej jest wiele. Ale wystarczy wskazać, że "Health at Glance" to jedno z najbardziej prestiżowych i powołują się na nie także polscy urzędnicy. Dziwnym trafem jednak nie w odniesieniu do liczby lekarzy w przeliczeniu na ogół mieszkańców. Okazuje się bowiem, że u nas współczynnik ten wynosi 2,4. Jest najgorszy spośród wszystkich sprawdzonych państw europejskich. Dla porównania w Grecji jest to 6,1, w Austrii 5,2, w Portugalii 5,0, w Czechach 3,7, a na Węgrzech 3,3. Średnia dla wszystkich państw OECD wynosi zaś 3,5. Co gorsza, od niemal 20 lat współczynnik lekarzy do ogółu mieszkańców zwiększa się w Polsce bardzo nieznacznie, podczas gdy w wielu państwach wzrost jest duży. Źle wypadamy też w innych badaniach. Na przykład w tym Eurostatu opublikowanym ównież w listopadzie 2019 r. także wynika, że w Polsce przypada 2,4 lekarza na 1000 osób. Jest to wynik najgorszy spośród wszystkich państw Unii Europejskiej.

Dotychczas konsekwencją małej liczby lekarzy na tysiąc mieszkańców było to, że dostęp do opieki zdrowotnej był utrudniony. Obecnie, w sytuacji kryzysowej, jest konieczność dokonywania dramatycznego wyboru, czy medyków z dużym prawdopodobieństwem zakażenia koronawirusem dopuścić do pracy i modlić się, czy nikogo nie zarazili.