Resort zdrowia na razie nie widzi potrzeby przesiewowych badań ludności. Obecne moce diagnostyczne mają skupić się na ogniskach choroby.
Ministerstwo i główny inspektor sanitarny powołują się na wytyczne Światowej Organizacji Zdrowia (WHO), zgodnie z którymi testowane powinny być głównie osoby chore i te, które miały z nimi kontakt. Kryteria zostały poszerzone o możliwość testowania personelu ochrony zdrowia jako najbardziej narażonego. Ostatnio doszły również szerokie badania w kopalniach, gdzie pojawiły się masowe zakażenia, ale nie oznacza to zmiany koncepcji. Podobnie jak w przypadku domów pomocy społecznej testom poddawane są osoby, które mogły mieć kontakt z wirusem w dużych ogniskach choroby.
– Na pewno nie powinniśmy zmniejszać liczby wykonywanych testów na obecność koronawirusa, tylko przynajmniej utrzymać ją na tym samym poziomie lub zwiększyć. Będzie to ważne tym bardziej, jeśli okaże się, że wirus nie jest sezonowy – mówi dr Beata Orzechowska z Instytutu Immunologii i Terapii Doświadczalnej im. Ludwika Hirszfelda PAN. Dodaje, że jest to ważne chociażby z tego względu, iż odmrażające się firmy chciałyby przebadać swoich pracowników przed wpuszczeniem ich z powrotem do biur i zakładów produkcyjnych; wiele zapytań w tej sprawie otrzymał chociażby instytut, w którym pracuje.
Gdyby pojawiła się taka potrzeba, to jednym z rozwiązań służących zwiększeniu możliwości diagnostycznych są szybkie testy. Pozwalają one na wykrycie obecności koronawirusa prędzej niż standardowe metody laboratoryjne. Niestety, choć ministerstwo zakupiło ich dużą partię, to dotychczasowe próby w szpitalach wykazały wysoką zawodność. Nasi rozmówcy mówią, że w niektórych przypadkach okazały się dwukrotnie bardziej zawodne, niż podawał ich producent. Na przykład jeden z testów miał mieć skuteczność na poziomie 60–80 proc. W praktyce jednak okazało się, że wartość ta jest bardziej zbliżona do 40 proc.
Dlatego resort zdrowia stoi na stanowisku, że badania przesiewowe z wykorzystaniem szybkich testów mogą dać dużą liczbę fałszywych wyników. „Na dziś zarówno WHO, jak i Europejskie Centrum Kontroli i Prewencji Chorób, krajowi konsultanci i wytyczne Agencji Oceny Technologii Medycznych i Taryfikacji nie zalecają wykonania badań serologicznych przy użyciu testów tzw. szybkich, kasetkowych. Nadal podlegają one ocenie wiarygodności i skuteczności” – czytamy w korespondencji z resortem.
Jednak otwieranie gospodarki będzie zapewne powodowało coraz częstsze stosowanie badań przesiewowych opartych na szybkich testach. Tym bardziej że zamawiają je także samorządy. Ostatnio władze Łodzi przebadały prewencyjnie personel otwieranych żłobków i przedszkoli. Jak się okazało, spośród 3337 przebadanych pracowników u 456 testy dały wynik pozytywny lub sugerujący możliwość COVID.
Z naszych informacji wynika, że w tej grupie wyniki pozytywne lub niejednoznacznie negatywne rozkładały się mniej więcej po połowie. Łódzki magistrat informuje, że obecnie wszystkie te osoby są testowane przez sanepid testami genetycznymi. Pierwsze kilkanaście testów dało wynik negatywny. Resort zdrowia poprosił prezydent Łodzi o udostępnienie wyników badań; chce także poznać ich szczegóły oraz jak wypadła weryfikacja testów.
Rozmrażanie gospodarki oznacza ryzyko pojawienia się nowych ognisk wirusa, a nawet drugiej fali zakażeń (jak to ma miejsce np. w Iranie, gdzie obostrzenia poluzowano zbyt szybko). W związku z tym w niektórych krajach – np. w Stanach Zjednoczonych – wybuchła dyskusja o tym, ile testów powinno wykonywać się dziennie, aby rozmrozić się bezpiecznie. Głosy są bardzo różne – od pół miliona aż do 20, a nawet 35 mln (obecnie w Stanach wykonuje się 300 tys. testów dziennie). U nas wartość ta oscyluje wokół 20 tys.
Gdybyśmy chcieli gwałtownie zwiększyć przepustowość najbardziej dokładnych testów laboratoryjnych na obecność wirusa, to byłoby to bardzo trudne. Jak bowiem przekonuje dr Orzechowska, wymagałoby to inwestycji w nowe, większe laboratoria, bo nie można od obecnie istniejących wymagać, aby znacząco zwiększyły swoją przepustowość. Mogłoby się to bowiem odbić na jakości wykonywanych testów.
– Testy to pracochłonna sprawa, wykonanie jednej partii – ok. 100 – zajmuje kilka godzin. Personel na jednej zmianie nie jest zresztą w stanie zrobić więcej, bo pracuje w fartuchu, maseczce, goglach, przyłbicy i rękawiczkach i po paru godzinach człowiek ma już dość – tłumaczy badaczka. Dodaje, że jest to proces, który nie poddaje się łatwo automatyzacji, bo przygotowaniem i umieszczeniem próbek w maszynie również zajmuje się człowiek. Kluczowe byłoby więc zwiększenie zatrudnienia w tym sektorze.
Detektywi w laboratorium, czyli wirusowe odciski palców

Najdokładniejsza metoda wykrywania koronawirusa wykorzystuje łańcuchową reakcję polimerazy, czyli PCR (z ang. polymerase chain reaction). Chodzi w niej o to, aby gwałtownie powielić ilość interesujących nas fragmentów kodu genetycznego wirusa, dzięki czemu jesteśmy w stanie je wykryć.

PCR wymaga jednak, aby próbkę wysłać do laboratorium (a ponieważ mowa o koronawirusie, nie może to być każde laboratorium, ale na odpowiednim poziomie zabezpieczeń), a na wyniki czeka się czasem dłużej niż dobę. Dlatego na rynku pojawiły się szybkie testy, które dają odpowiedź nawet w kilkadziesiąt minut. Wykrywają obecność wirusowych białek, przez co nie są bardzo dokładne. PCR wciąż bije je na głowę.

Jeśli porównać te testy do pracy detektywistycznej, to informują one, że po miejscu zbrodni wciąż kręci się winowajca – pacjent jest zakażony. Bliższe pobieraniu odcisków palców świadczących o tym, że przestępca już zbiegł, są testy na obecność przeciwciał, które mówią nam, że organizm zwalczył infekcję i jest na SARS-CoV-2 odporny.