Choć większości pracowników medycznych przysługuje ochrona przewidziana dla funkcjonariuszy publicznych, rzadko korzystają oni z tego uprawnienia. Wiele takich spraw nie trafia do organów ścigania.
Środowisko medyczne zelektryzowała ostatnio sprawa młodej lekarki z Wałbrzycha, zaatakowanej przez pacjentkę. Agresorka została skazana na dwa lata ograniczenia wolności i 30 godzin prac społecznych. Wyrok niedawno się uprawomocnił. Sąd pozwolił wywiesić jego odpis na drzwiach gabinetu – jak mówi poszkodowana: ku przestrodze. W dniu zdarzenia pani doktor – rezydentka medycyny rodzinnej – była pierwszy tydzień w pracy. Jak podkreśla, spotkała się z bardzo dużym wsparciem ze strony kierownictwa przychodni. Na miejsce wezwano policję, sprawa została zgłoszona i dzięki determinacji zainteresowanej doprowadzona do końca. To pozytywny przykład, ale – jak pokazują doświadczenia innych lekarzy, a także innych pracowników medycznych narażonych na agresję ze strony pacjentów – dosyć odosobniony.

Medyk jak funkcjonariusz

Co grozi za znieważenie lub napaść na funkcjonariusza publicznego / DGP
Zwiększenie ochrony lekarzy było jednym z warunków porozumienia kończącego poprzedni protest rezydentów. Do niedawna byli oni bowiem chronieni tylko przy świadczeniu pomocy doraźnej, co w praktyce sprowadzało się do osób pracujących w szpitalnych oddziałach ratunkowych, izbach przyjęć i karetkach. Ustawa z 5 lipca 2018 r. o zmianie ustawy o świadczeniach opieki zdrowotnej finansowanych ze środków publicznych oraz niektórych innych ustaw (Dz.U. poz. 1532) rozszerzyła ochronę na lekarzy udzielających innych świadczeń.
Ochrona należna funkcjonariuszom publicznym przysługuje również pielęgniarkom i ratownikom medycznym, a od zeszłego roku też dyspozytorom. We wszystkich tych przypadkach – podczas pełnienia obowiązków służbowych. To oznacza, że zdarzenia związane z agresją powinny być ścigane z urzędu. – Żeby tak jednak mogło się stać, organy ścigania muszą się o nich dowiedzieć – zwraca uwagę Rafał Janiszewski, właściciel kancelarii doradzającej placówkom medycznym. I tu – jego zdaniem – jest słaby punkt tego systemu. Takie sprawy bowiem często nie są zgłaszane.
Potwierdzają to sami zainteresowani. – Zwykle poszkodowani sami odpuszczają. Inaczej jest, gdy takie zdarzanie traktowane jest jako wypadek w pracy, ale to rzadkość – mówi Krystyna Ptok, przewodnicząca Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Pielęgniarek i Położnych. To właśnie przedstawiciele tej profesji, a także ratownicy medyczni, są najczęściej narażeni na agresję pacjentów jako stojący na pierwszej linii „frontu”.
– Spotykamy się z przemocą w każdej formie – słowną, fizyczną. Jest jej coraz więcej, główną przyczyną jest alkohol, ale również narkotyki, a ostatnio coraz częściej dopalacze – podkreśla Piotr Dymon, przewodniczący Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Ratowników Medycznych i Polskiej Rady Ratowników Medycznych.
Przyznaje, że nie wszyscy ratownicy i dyspozytorzy wiedzą, że przysługuje im szczególna ochrona, często nie zdają sobie też sprawy, na czym dokładnie ona polega. W wielu placówkach zatrudniających ratowników są jednak odpowiednie procedury – wystarczy zgłosić taki przypadek przełożonym i podejmowana jest interwencja. – Tak jest np. u nas w Krakowie. Większość znajduje pozytywny finał, jeśli tylko jest odpowiednia determinacja ze strony pokrzywdzonego. Niestety często ratownikom nie chce się wszczynać całej procedury, bo zabiera ona dużo czasu – przyznaje Piotr Dymon.
A jest o co walczyć, bo akurat w przypadku agresji wobec ratowników coraz częściej zapadają wyroki bezwzględnego więzienia. Nierzadko są to bowiem naprawdę groźne zdarzenia, np. napaści z użyciem niebezpiecznych narzędzi.
– Ma to też wymiar edukacyjny, bo nic tak nie boli jak wyrok w papierach czy kara pieniężna. Dlatego nie powinno się bagatelizować nawet drobnych spraw. Jeśli się odpuszcza, to tym samym przyzwala się na takie zachowania – przekonuje przedstawiciel ratowników.

Zadanie dla kierownika czy rzecznika?

Nie wszyscy jednak mają wsparcie ze strony swoich przełożonych. – U nas wprowadzenie ochrony dla dyspozytorów niczego nie zmieniło. Procedur nie ma, a ludzie nie zgłaszają takich przypadków, bo nawet jak próbowali to zrobić, słyszeli, że wzburzony pacjent trochę się zagalopował – mówi dyspozytorka z Warszawy.
– Dyrektorowi placówki medycznej zwykle jest nie na rękę, by prowadzić postępowanie przeciwko pacjentowi, tym bardziej że jest niepewne, jakie będzie rozstrzygnięcie sądowe. Często jest ono przychylne pacjentowi ze względu na specyficzne okoliczności zdarzenia – chodzi w końcu o człowieka chorego, którego cierpienie obniża cierpliwość, a z drugiej strony mamy np. lekarza, który powinien mieć więcej kompetencji, jeśli chodzi o rozładowywanie konfliktogennych sytuacji – wskazuje Rafał Janiszewski. I od razu zaznacza, że nie jest to w jego opinii właściwe podejście.
Podkreśla, że ochrona przysługująca funkcjonariuszom publicznym sprawdza się w skrajnych przypadkach, np. groźnej w skutkach agresji, naruszenia dobrego imienia. Jednak najczęstszym problemem są napaści słowne, naruszenie nietykalności cielesnej w postaci szarpania, popychania. W takich sytuacjach jednak też należy reagować – przekonuje. Niekoniecznie karać, ale przede wszystkim edukować. Kto powinien to robić? Zdaniem Rafała Janiszewskiego kierownictwo placówki. – Lecznice powinny to wziąć na siebie. Tymczasem ja jeszcze nie widziałem nigdzie choćby tabliczki z informacją, że pracownikom medycznym należy się ochrona, która będzie egzekwowana, nie widzę, by władze szpitala czy przychodni stały za pokrzywdzonymi murem, walczyły o ich prawa w takich sytuacjach – podkreśla prawnik.
Również Krystyna Ptok przekonuje, że trzeba zacząć od informowania pacjentów o ochronie przysługującej medykom. – Bez tego nie będzie ona skuteczna, zwłaszcza na izbach przyjęć i SOR-ach – ocenia.
Rafał Janiszewski proponuje nawet, by pójść krok dalej. – Skoro pacjenci mają rzecznika, może w placówkach medycznych powinni być rzecznicy praw pracowników? – sugeruje.