Zdrowie od lat jest elementem politycznej przepychanki. Efekty? Polacy, choć fatalnie oceniają system, myślą o nim tak schematycznie, jak chcą politycy.
Każdy, kto choć trochę zna jego zasady, dobrze wie, że aby zmniejszyć kolejki czy zagwarantować leczenie z prawdziwego zdarzenia, należałoby dokonać kilku niezbyt popularnych działań. Rzeczywistość wygląda jednak tak, że w zaciszu gabinetów ministrowie zdrowia, czy to z prawej, czy lewej strony, mówią zgodnie o potrzebie zmian, które boją się wprowadzić. Bo wyborcy się przestraszą albo, co gorsze, na nich nie zagłosują. Wolą więc przekazywać wygodne dla nich półprawdy, kierując się sondażami i słupkami wyborczymi. Strach polityczny przed podejmowaniem trudnych decyzji w obszarze zdrowia cechuje wszystkie partie. Jego zakładnikiem były SLD, koalicja PO-PSL, pozostaje również PiS. I prowadzą z wyborcami dziwaczną grę: żeby sprawdzić, czy jakieś bardziej odważne rozwiązanie się przyjmie, wypuszczają próbne balony. I tak gdzieś pojawia się informacja, że może zostaną wprowadzone np. dodatkowe ubezpieczenia, a publiczne szpitale będą mogły przyjmować komercyjnie po godzinach. Media podchwytują temat, a potem partia sprawdza, co mówi tłum. Następnie – jeżeli uzna, że temat się nie przyjmie – dementuje, tłumacząc, że to fake news albo koncepcja, która jednak nie będzie brana pod uwagę. Od lat dzieje się tak niezależnie od tego, czy u władzy jest partia lewicowa, liberalna czy reprezentująca praweskrzydło.
Tylko że takie podejście to miecz obosieczny. Władza, która sprzedaje zafałszowane wyobrażenie o tym, co się należy w ramach obowiązkowo płaconej składki zdrowotnej do NFZ, może i zyskuje na chwilę w sondażach, ale na dłuższą metę dostanie rykoszetem. Nie zatrzymamy zmian demograficznych, osób starszych będzie przybywać z każdym rokiem, będą również rosły koszty nowoczesnych technologii. Przespaliśmy moment, kiedy trzeba było przygotowywać się na tsunami potrzeb zdrowotnych. Stało się tak, bo władzy łatwiej było ignorować nadchodzące wyzwania niż się z nimi mierzyć.
Dopóki sytuacja gospodarcza kraju jest dobra, kasa państwa nie świeci pustkami, a na konta NFZ co miesiąc regularnie wpływają pieniądze przez nas wpłacane – wszyscy są zadowoleni. Co najwyżej ponarzekamy na kolejki do lekarza. A politycy mają święty spokój. Wychowaliśmy ich – mogą powiedzieć. Ale takie podejście ma krótkie nogi – z badania robionego na nasze zamówienie wynika, że nikt nie jest zadowolony ze służby zdrowia. I wcale nie jest tak, że wśród zwolenników obecnego rządu jest więcej entuzjastów opieki medycznej oferowanej w Polsce.
Co, jeśli zabraknie publicznych pieniędzy na leczenie (ten moment na pewno nadejdzie)? I okaże się, że fikcja, jaką karmiła nas władza, że w zdrowiu musi być dla wszystkich po równo i za darmo, się nie sprawdza? Tu kłania się edukacja – mamiony lud nie będzie rozumiał, dlaczego trzeba zacisnąć pasa albo dlaczego jednak nie za każdą operację, nowoczesną kurację, zabieg musi płacić NFZ. Z badania, którego wyniki prezentujemy powyżej, wynika, że niezależnie od tego, czy ktoś głosuje na PiS, PO, Kukiza czy Nowoczesną – wszędzie są zwolennicy zwiększania publicznych wydatków na ochronę zdrowia (czytaj z budżetu państwa, nie z podnoszenia wysokości składki zdrowotnej). Jedynie wśród zwolenników KORWiN nie ma zgody na takie działanie. Głosujący na tę partię wykazują największą gotowość wykupienia dodatkowego ubezpieczenia zdrowotnego oferującego dostęp do ekstrausług wobec tych finansowanych przez NFZ (ale to też tylko 30 proc.). Paradoksalnie najmniej w takie rozwiązanie wierzą wyborcy PO (jedynie 10 proc.).
Takie, a nie inne odpowiedzi potwierdzają jedno: politycy mogą być z nas dumni. Wychowali nas tak, jak chcieli. Narracja o publicznym systemie ochrony zdrowia, powszechnym i bezpłatnym, gdzie nie ma miejsca na rozwiązania rynkowe, ma się cały czas dobrze. Główne rozwiązanie, które zdaniem Polaków skutecznie może poprawić sytuację w lecznictwie, to dosypywanie pieniędzy. Ale system, którego główną zaletą jest to – jak twierdzą niektórzy eksperci – że „należy do najbardziej skutecznych jak na środki, które posiadamy”, może znienacka runąć jak domek z kart. Partie na razie stosują metodę „ene due rabe: na kogo padnie, na tego bęc”, licząc, że nie stanie się to podczas ich kadencji.