- To, co dziś nazywamy opieką medyczną, powstało 100 lat temu, żeby radzić sobie z chorobami zakaźnymi i wypadkami. W XXI w. lekarzy czekają inne wyzwania - mówi Andrew Thompson prezes i współzałożyciel firmy Proteus Digital Health, inwestor i wynalazca z Doliny Krzemowej, mający na swoim koncie 51 patentów.
Andrew Thompson prezes i współzałożyciel firmy Proteus Digital Health, inwestor i wynalazca z Doliny Krzemowej, mający na swoim koncie 51 patentów / DGP
Od dawna działa pan w medycznym hi-techu?
Od 30 lat.
Magazyn DGP / Dziennik Gazeta Prawna
Wszyscy opowiadają, jak to nowe technologie zmienią opiekę zdrowotną. Na razie ta rewolucja widoczna jest głównie w reklamach i niewiarygodnie drogich prywatnych klinikach. Dlaczego wprowadzenie zmian idzie tak wolno?
Myślę, że w ciągu najbliższej dekady opieka zdrowotna będzie wyglądać niemal tak, jak kiedyś przedstawiały to filmy science fiction. Przede wszystkim wreszcie zacznie być prawdziwą opieką zdrowotną.
Teraz nią nie jest?
Przecież to, co dziś nazywamy służbą zdrowia, powstało 100 lat temu, żeby radzić sobie z chorobami zakaźnymi i wypadkami. I temu zadaniu stary system podołał, bo liczba zgonów z powodu chorób zakaźnych w ciągu ostatniego stulecia spadła o 90 proc., a średnia oczekiwania długość życia się podwoiła. Ale w XXI w. zmienił się rodzaj schorzeń, które nas trapią. Największe wydatki ponosimy teraz na leczenie niezakaźnych chorób przewlekłych, np. nadciśnienia czy cukrzycy. Stary model opieki zdrowotnej przestaje się sprawdzać, bo to choroby związane ze stylem życia, więc potrzebne są także narzędzia do korygowania naszych nawyków.
I w jaki sposób pomogą nam nowe technologie?
Pomogą stworzyć system, dzięki któremu pacjent uzyska nie tylko odpowiednie leczenie i zostanie zachęcony do modyfikacji stylu życia. Siłą nowego modelu będą rozwiązania mobilne. Dzięki temu, że zdrowie i zachowania konsumentów będą przy pomocy tych urządzeń kontrolowane w czasie rzeczywistym, lekarze „starego” systemu dostaną nowe, przydatne dane. Ja np. używam aplikacji, która kontroluje moje podstawowe wskaźniki życiowe, pokazuje mój wysiłek fizyczny, szacuje moje samopoczucie. Dzięki niej wiem np., jak wpływają na mnie częste podróże.
I jak wpływają?
Są dla mojego organizmu obciążające. I widać to na poszczególnych wskaźnikach, a to już wiedza przydatna lekarzowi bardziej niż stwierdzenia w rodzaju: „Ależ czuję się wyczerpany”. Oprogramowanie działające i przetwarzające dane w chmurze (cloud computing) zwiększy skuteczność leczenia. Przecież już nawet same leki przestają być „dla wszystkich”, a zaczynają być dostosowywane do konkretnego pacjenta, nie tylko do jego stylu życia, ale i do genów.
Szpitale przestaną być potrzebne?
Nie pozbędziemy się całkowicie starego modelu. Nowy jest jego rozszerzeniem, szpital w nim zyskuje większą użyteczność, a personel możliwości.
Nowy model służby zdrowia to głównie profilaktyka?
W pewnym sensie. Jeszcze sto lat temu, gdy złapałeś infekcję zakaźną, miałeś małe szanse na przeżycie. Dziś ryzyko śmierci właściwie ci nie grozi. Bierzesz antybiotyk i po sprawie. Mamy jednak inny rodzaj ryzyk chorobowych. Jesteśmy starsi, żyjemy w bardziej zurbanizowanym otoczeniu, jesteśmy bogatsi. A starość to demencja, miasto to depresja, a dostatek to cukrzyca. Starszej osoby z depresją nie leczy się, wysyłając ją do szpitala, lecz w domu, odpowiednimi lekami oraz zwiększoną socjalizacją. W przypadku diabetyków kluczowa jest wiedza o własnej chorobie, która pozwoli tak zmienić przyzwyczajenia, by chorobę skutecznie zwalczać.
Służba zdrowia na całym świecie to przestrzeń, w którą mocno zaangażowane są rządy. Czy państwa są w stanie te wszystkie technologiczne nowinki wykorzystać do reformy?
To zależy od wyborców, bo rządy w demokracjach odpowiadają na ich życzenia. Uważam, że w najbliższym czasie wiele państw Zachodu będzie mieć poważne problemy związane z finansowaniem zobowiązań w służbie zdrowia i świadczeń socjalnych. To poprowadzi niektóre z nich nie w kierunku innowacji, ale ograniczania dostępu do usług. Wtedy wyborcy się wściekną i zmuszą rządy do działania.
W USA wyborcy poparli reformę ubezpieczeń społecznych, która miała sprawić, że obejmą one wszystkich obywateli. Chodzi o Obamacare. To był dobry ruch?
Obniżenie kosztów, podniesienie jakości, zwiększenie dostępu – Obamacare skoncentrowała się na tym ostatnim z trzech możliwych celów naprawiania rynku zdrowia, licząc jednocześnie, że zwiększenie dostępu doprowadzi do obniżenia kosztów leczenia i podniesienia jego jakości. Ale to tak nie działa. Wręcz niemożliwe jest, by posługując się starymi narzędziami, osiągnąć te trzy cele na raz. Efekty Obamacare są takie, że mamy w Stanach odrobinę więcej osób ubezpieczonych, koszty systemu są wyższe, a jakość usług właściwie się nie zmieniła. Innymi słowy, zamierzenia reformy nie zostały zrealizowane.
To teraz należy ją znieść?
Opieka zdrowotna w Ameryce to system niewydolny, zależny od rządowego finansowania, marnotrawiący zasoby. Tak było również przed Obamacare. Żeby z nowoczesnej opieki zdrowotnej korzystało więcej ludzi, należy skoncentrować się na kosztach i ich strukturze. Dyskusja o tym, czy znieść tę ustawę czy nie, mija się z celem, jakim jest stworzenie działającego rozwiązania. To myślenie w starych kategoriach. Potrzeba przełomu, a nie mielenia starych schematów. Już teraz niektórzy tracą cierpliwość i coraz częściej korzystają z oferty prywatnej służby zdrowia. Czytałem dane, z których wynika, że np. w Polsce już 70 proc. ludzi wybiera prywatne usługi, mimo że są ubezpieczeni w systemie publicznym.
Możliwe, że te dane odnoszą się do usług stomatologicznych, które zostały w Polsce wręcz całkowicie sprywatyzowane.
Założę się, że ten rynek sobie całkiem nieźle radzi, a konsumenci są zadowoleni?
Radzi sobie całkiem dobrze. Przerażają tylko ceny borowania.
Ale przecież zęby nie psują się nam tak często, jak często łapiemy przeziębienie. Ta część medycyny to zresztą dobry przykład na to, że niektóre rodzaje świadczeń medycznych mogą być opłacane w całości przez nas samych. Chodzi o te dziedziny zdrowia, które zależą od naszych codziennych nawyków. Jest ich całkiem sporo. Po co obejmować je pełnym ubezpieczeniem? Gdy ubezpieczam auto, to firma nie pokrywa kosztów wymiany oleju czy opon, świadczenia wypłaca tylko w razie wypadku. Ten schemat można zastosować w opiece zdrowotnej. Za rutynową „konserwację” samych siebie powinniśmy płacić. To pozwoli działać rynkowi, zmniejszy koszty, zwiększy wydajność, obniży ceny. Tam zaś, gdzie zdarzy się coś nieprzewidywalnego – np. zachorujemy na raka, stracimy nogę w wypadku – powinno funkcjonować ubezpieczenie medyczne i zabezpieczenie socjalne. W takim dwutorowym systemie łatwiej będzie znaleźć sposób na włączenie weń osób, których nie stać na żadne współpłatności zdrowotne.
Współpłatności – to słowo działa na ludzi przyzwyczajonych, że w opiece medycznej większość rzeczy jest „za darmo”, a więc z podatków, jak płachta na byka.
Możliwe, ale koszty zaniechania reform będą bardziej bolesne niż wysupłanie 100 zł na wizytę u lekarza. Może na przykład zabraknąć pieniędzy na inwestycje w nowe lekarstwa.
Jak to?
Koncerny farmaceutyczne alarmują, że zwrot z nakładów na badania w medycynie jest już bliski zeru, a ich produktywność spada co dziewięć lat o połowę, co w sumie oznacza, że aby wprowadzić na rynek – przynajmniej w USA – jeden nowy lek, trzeba wydać kilka miliardów dolarów.
Na jeden lek?
Tak.
I to wina systemu, a nie po prostu obiektywne zjawisko rynkowe?
Jest wiele czynników, które za tym stoją. Ja wyróżniłbym trzy grupy. Regulacje, które podnoszą koszty wprowadzenia nowych medykamentów na rynek. Bodźce – ograniczony oczekiwany zysk zmniejsza chęć do inwestycji w nowe leki. I zły model innowacji. Jeśli w każdej innej dziedzinie wynalazki oznaczają rozwiązania szybsze, lepsze i tańsze, to w medycynie są to rzeczy wolniejsze, działające mniej więcej tak samo i droższe. Żeby firmy farmaceutyczne znów stały się innowacyjne, muszą w badaniach nad lekami do tradycyjnej chemii i biologii dodać fizykę i informatykę. Taki miks owocuje przyspieszeniem rozwoju w każdej innej dziedzinie – zapewni je więc także w medycynie. Jednak bez reform nikt na takie rozwiązanie się nie zdecyduje, bo to zbyt kosztowne. W obecnym modelu ochrony zdrowia bardziej opłaca się wykorzystywać kanały rządowe, by przejmować pieniądze podatników, niż inwestować w nowe produkty. To jest bardzo niezdrowa sytuacja.
Załóżmy, że pański syn chciałby zostać lekarzem, a najbliższa dekada faktycznie będzie oznaczać rewolucję w medycynie i służbie zdrowia. Co by mu pan radził?
Musiałby zrozumieć znaczenie sieci internetowej, chmury i rozwiązań mobilnych. Bo to za ich pośrednictwem większość podstawowych usług zdrowotnych będzie wkrótce dostarczana. W USA działa system Kaiser Permanente, w ramach którego aż 50 proc. „wizyt” lekarskich odbywa się za pomocą smartfona. Więc osobie idącej na studia medyczne radziłbym nie koncentrować się aż tak mocno na wiedzy encyklopedycznej, na zakuwaniu, bo informacja jest powszechna i łatwo o dostęp do niej. Ważniejsza będzie umiejętność podejmowania decyzji na podstawie danych, które dostarczy zinformatyzowany system. Kluczowe więc będą zdolności analityczne i myślenie krytyczne. Ale to nie wszystko. Dzisiaj lekarzom brakuje często zrozumienia dla ludzi, stają się gruboskórni, nie umieją z nimi rozmawiać. Empatia, życzliwość, komunikacja to kluczowe kompetencje w medycynie XXI w. i ich też można się nauczyć.
A może w końcu lekarze przestaną być potrzebni – zastąpią ich roboty?
Tak się nie stanie. Natomiast takie wrażenie może brać się stąd, że faktycznie dziś próbuje się zamienić ludzi w maszyny, ograniczając ich sztywnymi procedurami. Jeśli zamienisz lekarzy w roboty, automaty zastąpią ludzi, bo po prostu szybciej przetwarzają informacje. Tyle że ludzie są znacznie mądrzejsi niż roboty, są kreatywni, i system powinien być zmieniany tak, by maszyny czy komputery nam służyły, żeby zwiększały zakres naszych możliwości, a nie konkurowały z nami. Roboty, jak każda technologia, nie stanowią zagrożenia same z siebie. To, czy będą dobre czy złe dla ludzkości, zależy od wyborów, jakie podejmą rządy, sektor prywatny i społeczeństwo obywatelskie.
Niektórzy straszą, że nowe technologie będą, owszem, służyć zdrowiu, ale również nas podzielą. Bogaci, mający do nich dostęp, będą żyć długo i szczęśliwie. Biedni będą tworzyć getto schorowanych starców. Pan dostrzega takie zagrożenie?
Przeciwnie. Technologie prowadzą do emancypacji grup ludzi dotąd wykluczonych. Weźmy przykład z innej branży: mobilne rozwiązania bankowe. Bank to już nie jest budynek, tylko usługa, którą można świadczyć szybko, tanio i zdalnie. Bankowość tradycyjna wysyła do niezamożnych taki komunikat: „Nasze placówki działają od 8 do 16 z przerwą na lunch, pracują w nich ważni, mądrzy ludzie, więc zajrzyj, ale możesz poczuć się tu nieswojo, gdy jesteś mechanikiem albo hydraulikiem. Jeśli już odwiedzisz nasz oddział, nasi pracownicy zaproponują ci w dziwnym języku skomplikowany produkt”. Dzisiaj zwykły człowiek może wyjąć smartfona i, wcinając drugie śniadanie na ławce w parku, przejrzeć i porównać oferty bankowe i wybrać, co mu odpowiada. Dlatego to bankier musi dotrzeć do niego, a nie on do bankiera. Dzisiaj to usługodawca musi spotykać się z klientem na jego warunkach. To samo stanie się na masową skalę w dziedzinie usług zdrowotnych.
Które kraje stanowią awangardę zmian w tej dziedzinie?
Wbrew pozorom nie te najbardziej rozwinięte. To państwa rozwijające się stoją przed szansą wykorzystania owoców nowych technologii w największym zakresie, bo to przed nimi stoją największe wyzwania infrastrukturalne. I to one najbardziej chcą się bogacić i poprawiać swój dobrobyt. Jeśli jesteś biednym krajem, nie masz zbyt wielu lekarzy i szpitali, to leczenie za pomocą smartfona wydaje się bardzo atrakcyjne i relatywnie tanie, prawda?
Bo nie trzeba burzyć starych instytucji, żeby powstały nowe.
Właśnie. Technologię należy postrzegać jako wielką szansę na skok rozwojowy. Weźmy taką Estonię, która 30 lat temu odzyskała niepodległość i natychmiast zaczęła się cyfryzować. W 1990 r. w tym kraju funkcjonował system telefoniczny z 1936 r. Chcieli nowego. Finowie zaproponowali im system kablowy z 1985 r. „Nie! Toż to staroć. My chcemy rozwiązań mobilnych” – powiedzieli Estończycy. Z braku pieniędzy wybrali rozwiązanie nowatorskie, i udało się im. Dodatkowo podjęli się wprowadzenia powszechnego dostępu do internetu, co pociągnęło za sobą wejście w życie wielu innych rozwiązań. Dzisiaj każdy Estończyk ma cyfrowy dokument tożsamości zapisany w chmurze.
Nowe technologie jednak – zwłaszcza w medycynie – to także zagrożenia. W filmie dokumentalnym „The Bleeding Edge” pokazano przypadki, gdy producenci nowoczesnych środków antykoncepcyjnych, protez, implantów czy robotów chirurgicznych przymykają oko na procedury bezpieczeństwa i wypuszczają felerne produkty. Dostrzega pan ryzyko związane ze zbytnią fascynacją nowościami w medycynie?
Zacznijmy od tego, że każda interwencja medyczna związana jest z ryzykiem. Czy jednak jest ono większe w przypadku nowoczesnych metod leczenia? Weźmy roboty chirurgiczne. Istnieje mnóstwo badań pokazujących, że dobrze przeszkoleni w ich obsłudze lekarze przeprowadzają skuteczniejsze operacje niż przy wykorzystaniu tradycyjnych narządzi. Rola odpowiedniego przeszkolenia jest więc kluczowa – bez niego, i na to też są dowody, roboty chirurgiczne mogą stanowić zagrożenie. Według mnie bardzo złe jest podejście, w którym nowe technologie postrzega się albo jako absolutne zło i zagrożenie, albo jako cudowne remedium na wszystko. Niestety, media często uprawiają taką właśnie skrajną narrację.
Powinny chyba informować, gdy coś idzie nie tak...
Owszem, ale często są w swoim informowaniu powierzchowne. Jedna osoba ginie w wypadku spowodowanym przez autonomiczne auto i orzeka się, że samojezdne pojazdy są niebezpieczne, mimo że w porównaniu do śmiertelności wynikającej z nieuwagi kierowców są znacznie mniej groźne. Apeluję o rozsądek i równowagę w ocenie tych kwestii. Byłoby bardzo źle, gdybyśmy zredukowali naszą tolerancję na ryzyko do zera, gdyż oznaczałoby to brak rozwoju. Nie byłoby nie tylko nowych lekarstw i metod leczenia, lecz także aut samobieżnych czy Netflixa, na którym film „The Bleeding Edge” można obejrzeć.