Komercyjna opieka medyczna przejęła najgorsze cechy państwowej: długie kolejki, wielomiesięczne oczekiwanie na wizytę, wydzwanianie na infolinię z nadzieją, że dziś się uda.
/>
Warszawska placówka należąca do jednej z największych firm świadczących usługi medyczne. Gabinet internisty.
– No i jeszcze bym poprosił zwolnienie, bo nie byłem w pracy.
– Od dzisiaj?
– Nie no, od sześciu dni. Wtedy zachorowałem.
– Ale ja panu mogę wystawić zwolnienie jedynie za trzy ostatnie dni. Takie przepisy.
– No ale ja się zapisałem do pana już sześć dni temu.
– Przykro mi, ustawodawca nie przewidział, że będzie pan tyle czekał.
Poznań. Sylwester jest wziętym prawnikiem w jednej z kancelarii adwokackich. Firma na niego stawia. Wykupiła mu drogi pakiet medyczny. Sylwester czeka dzień w dzień, a właściwie noc w noc. Chce zapisać się do okulisty. Zapisy przyjmowane są na 90 dni do przodu, ale miejsca z reguły kończą się sekundę po północy każdego dnia. Zarazem do okulisty przyjmującego „państwowo” można się dostać w ciągu miesiąca. A mimo to posiadacze pakietów medycznych wyczekują, klikają i się denerwują.
Wracamy do Warszawy. Anna ma wykupiony pakiet medyczny w jednej z firm. Płaci 170 zł miesięcznie. Najbliższy termin wizyty u dermatologa? 15 kwietnia. Endokrynolog? Do 30 września 2019 r. ani jednego terminu. To może chociaż gastrolog? Niestety, znów pudło. Brak szans na umówienie się do końca roku. Przy odrobinie szczęścia do specjalistów można się zapisać szybciej w ramach Narodowego Funduszu Zdrowia niż w prywatnej klinice.
Jak na siłowni
Prywatna opieka medyczna stała się karykaturą samej siebie. Przejęła najgorsze cechy systemu państwowego: długie kolejki, wielomiesięczne oczekiwanie na wizytę, wydzwanianie na infolinię z nadzieją, że dziś się uda, a także świadomość, że jeśli się dodatkowo zapłaci, to można się dostać do wymarzonego lekarza w ciągu dwóch dni, a nie dwóch kwartałów.
A jednak nadal przyciąga Polaków niczym magnes. Wśród benefitów pracowniczych zajmuje drugie miejsce za najpopularniejszymi karnetami na siłownię. Z danych Polskiej Izby Ubezpieczeń z końca 2018 r. wynika, że już 2,4 mln osób posiada dodatkowe ubezpieczenie zdrowotne. Liczba ubezpieczonych zaś wzrosła rok do roku o blisko 20 proc. Powodem jest brak zaufania do państwowej opieki medycznej. Raport CBOS z lipca 2018 r. pokazuje, że zaledwie 30 proc. Polaków ocenia ją pozytywnie. Negatywnie – 66 proc. respondentów. Co ciekawe, najlepiej funkcjonowanie służby zdrowia oceniają badani, którzy w ciągu ostatniego półrocza leczyli się wyłącznie w ramach powszechnego ubezpieczenia zdrowotnego. Najbardziej krytyczni są ci, którzy od co najmniej pół roku nie skorzystali z państwowych usług ani razu.
Krótko mówiąc: świadczenia pracownicze w postaci prywatnej opieki medycznej nadal przyciągają. Obecnie już nie tylko menedżerów czy informatyków, lecz także choćby pracowników budżetówki. W coraz większej liczbie urzędów oferowany jest już bezpłatny lub nisko płatny pakiet medyczny. Za symboliczne 5 zł miesięcznie otrzymują go już nauczyciele.
– Jeśli osób z pakietami medycznymi przybywa w lawinowym tempie, to przy obecnym kryzysie kadr i ograniczonej liczbie lekarzy naturalne jest to, że dostępność usług maleje – zauważa Maria Libura, ekspertka Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego i kierowniczka Zakładu Dydaktyki i Symulacji Medycznej Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie.
Marek Balicki, minister zdrowia w rządach Leszka Millera i Marka Belki, dodaje, że trudno tu stawiać jakikolwiek zarzut przedsiębiorcom, którzy robią biznes na opiece zdrowotnej. – Jeśli ludzie akceptują kolejki i na taką usługę jest popyt, to ja nie widzę w tym problemu – wskazuje.
Sytuacja w prywatnych placówkach przypomina coraz bardziej działalność siłowni na początku stycznia, gdy ludzie wierzą jeszcze w realizację swych noworocznych postanowień. W lokalu, w którym mieści się sześć urządzeń, jest 15 chętnych do skorzystania z nich. Zapał mija pod koniec stycznia. Różnica jest więc taka, że na siłowni da się w spokoju ćwiczyć od lutego. A z pakietem medycznym żyje się w kolejce przez cały rok.
Przy czym, jak zgodnie twierdzą eksperci, nie jest bynajmniej tak, że firmy prowadzące medyczną działalność chcą za wszelką cenę oszczędzać. Na rynku panuje duża konkurencja i bez wątpienia jakość usług mogłaby mieć istotne znaczenie. Maria Libura spostrzega, że umowy najczęściej podpisują pracodawcy. Wielu z nich niekoniecznie martwi się tym, w jakim czasie pracownik zostanie przyjęty do lekarza. Istotniejsze jest to, ile trzeba zapłacić za pakiet.
Jednak podstawowym kłopotem jest niedobór lekarzy. Dotyczy on nie tylko państwowej, lecz także prywatnej służby zdrowia. Wielu fachowców prowadzi prywatne praktyki, w których zarabia znacznie lepiej niż np. w Enel-Medzie, Lux Medzie czy Medicoverze. A wielu wyjechało.
Rajmund Miller, lekarz z czterdziestoletnim stażem specjalizujący się w laryngologii, obecnie poseł Platformy Obywatelskiej, tłumaczy, że w obliczu ogólnoeuropejskiej konkurencji, gdy niemal wszystkie państwa walczą o lekarzy, nie sposób, by prywatna opieka medyczna działała sprawnie. – Zgadzam się, że staje się ona karykaturalna, choć wynika to w dużej mierze z czynników niezależnych od przedsiębiorców, którzy prowadzą ten biznes – uważa. I przekonuje, że jeśli rząd nie podejmie szybkich działań, to będzie tylko gorzej.
– Złośliwi powiedzą, że choć jestem z PO, to mówię niczym stary komunista. Jestem zwolennikiem zobowiązywania lekarzy do odpracowania przez nich okresu studiów, w którym koszty ponosiło państwo. Ewentualnie jeśli ktoś chce od razu po studiach wyjechać, powinien zwrócić do budżetu kilkadziesiąt tysięcy złotych – twierdzi Rajmund Miller. Podobny model wprowadziłby przy robieniu specjalizacji. Przy czym od razu dodaje, że praca lekarza nie może być odrabianiem pańszczyzny, lecz odpowiednio dobrze wynagradzanym zajęciem. – Niestety w Polsce często o tym wszyscy zapominamy. Mamy prawo wymagać od lekarza fachowości, rzetelności i obowiązkowości. Nie możemy jednak żądać, by każdy był dobrym samarytaninem – dodaje.
Inna rzecz, że niezależnie od rządowych programów, od dawna jest tak – i zapewne przez długi czas pozostanie – że specjalistów w niektórych dziedzinach brakuje szczególnie. Jakub Kosikowski, lekarz prowadzący indywidualną praktykę, były przewodniczący Porozumienia Rezydentów OZZL, wyjaśnia, że była pewna grupa źle wynagradzanych fachowców. Spowodowało to, że lekarze nie wybierali tych specjalizacji; decydowali się na nie tylko fascynaci. Specjalizacje te nie dawały bowiem możliwości dorobienia do wynagrodzenia szpitalnego. Nie było też konkurencji między placówkami. A w kiepsko do niedawna rozwiniętym sektorze prywatnym potrzebowano co najwyżej jednego fachowca na sporej wielkości miasto. Tak było choćby z dziecięcymi kardiologami, neurologami i hematologami. Podobny problem był z neurochirurgią. Tu dobrej klasy specjalista mógł zrobić karierę, ale jedynie za stołem operacyjnym lub na uczelni. W prywatnych placówkach specjalizacja ta nie istniała.
Pacjenci lepsi i gorsi
Jeśli komuś się wydaje, że opieka medyczna dzieli się na państwową i prywatną – jest w błędzie. Dzieli się bowiem, najskromniej licząc, na państwową i dwie prywatne. Jakub Kosikowski wyjaśnia, że pacjent prywatny może być albo „abonamentowy””, albo „gotówkowy”. Ten pierwszy korzysta z pakietu, najczęściej sponsorowanego przez pracodawcę. Ten drugi po prostu przychodzi do placówki medycznej i płaci. – Znacznie bardziej opłaca się obsługiwać tych drugich. Przykładowo: za pacjenta abonamentowego lekarz dostaje do ręki 20 zł, a przychodnia 40 zł. Za pacjenta gotówkowego stawka rośnie. Człowiek zostawia w placówce 150 zł, zaś przedsiębiorca z lekarzem na ogół dzielą się po połowie – wyjaśnia Kosikowski.
W efekcie firmom wcale nie opłaca się przyjmować osób z wykupionym pakietem medycznym, gdyż zarobek na nich jest niewielki. Są więc traktowani gorzej. Dowód? Dzwonimy na infolinię jednej z największych firm działających na rynku. Tej, w której do końca września nie sposób dostać się do endokrynologa.
– Dzień dobry, chciałbym umówić się do endokrynologa. To pilne.
– Czy ma pan naszą kartę, czy chce pan się umówić odpłatnie?
– Nie mam karty.
– Oczywiście. Mogę panu zaproponować termin jutrzejszy. Może być też pojutrze. Jakie godziny panu odpowiadają?
– Och, przepraszam. Mam kartę. Pracodawca mi wykupił abonament przed miesiącem.
Wyraźnie zakłopotana konsultantka, po chwili namysłu, odpowiada, że niestety nie ma żadnego wolnego miejsca. Ale jeśli spróbujemy zadzwonić jutro rano, być może jakieś już będzie.
U wielu przedsiębiorców standardem są dwie infolinie: oddzielna dla pacjentów abonamentowych i oddzielna dla gotówkowych. Dla tych pierwszych terminy są liczone w miesiącach. Dla tych drugich – w godzinach. Dokładnie w tych samych przychodniach, u tych samych lekarzy, na tym samym sprzęcie. Niewłaściwa praktyka?
– Pamiętajmy, że mówimy o działalności komercyjnej. Kluczową rolę odgrywają tu mechanizmy rynkowe. Jeśli przedsiębiorcom bardziej opłaca się świadczyć usługi tym, którzy zostawiają gotówkę w kasie, tak robią. Trudno się temu dziwić – zauważa Marek Balicki.
Maria Libura zwraca natomiast uwagę, że w sytuacji, gdy różne podmioty konkurują – także cenowo – o pakiety oferowane dużym spółkom, świadczenie usług gotówkowych płatnych z własnej kieszeni pacjenta stanowić może dodatkowe źródło przychodów, poprawiające opłacalność usług.
Przedsiębiorcy skrzętnie zresztą wykorzystują różnice w szybkości usługi. – Pacjent abonamentowy próbuje umówić się na wizytę – raz, drugi, trzeci – i słyszy, że nie ma miejsc. Zarazem przekazuje mu się informację, że za dodatkową odpłatnością miejsce się znajdzie. Wiele osób korzysta – opowiada Jakub Kosikowski.
Podobnie jak wiele osób korzysta z drogich co do zasady badań. Często zdarza się tak, że pacjent w ramach wykupionego pakietu idzie do lekarza. Ten zaś zleca badania lub sugeruje zabieg. Sęk w tym, że polski system ochrony zdrowia jest skonstruowany tak, iż lekarz z prywatnej placówki nie może skierować na badanie lub zabieg finansowane przez Narodowy Fundusz Zdrowia. Pacjent słyszy, że tego, co w danej chwili jest niezbędne, jego pakiet już nie obejmuje. Trzeba zapłacić. Na ogół znacznie więcej niż gdyby chcieć wykonać dokładnie to samo w prywatnym, nieświadczącym usług abonamentowych gabinecie. Pokazując na przykładzie: osoba z wykupionym pakietem medycznym za 200 zł miesięcznie zapisuje się na bezpłatną wizytę do internisty. Ten zleca wycięcie tłuszczaka. Wizyta u chirurga jest bezpłatna. Ale już wycięcie zmiany kosztuje 600 zł. Gdy ten sam pacjent pójdzie do lekarza pierwszego kontaktu w publicznej przychodni, zostanie skierowany na zabieg. Czasowo z reguły wychodzi podobnie. Koszt? Zero złotych.
– Publiczna opieka medyczna naprawdę jest na przyzwoitym poziomie. W wielu przypadkach jest nie do zastąpienia przez sektor komercyjny, zwłaszcza w kosztownych i przewlekłych chorobach. W placówkach publicznych mamy lekarzy i usługi na poziomie światowym – punktuje Marek Balicki.
Istotne jest również to, że w przypadku sektora publicznego standardem jest przypisanie pacjenta do konkretnego lekarza. W modelu prywatnym, w szczególności gdy długo czeka się na wizytę, pacjenci z reguły wybierają tego medyka, u którego akurat jest wolne miejsce. Nie zawsze sprzyja to jakości leczenia.
Byle wyjść na zero
Kłopoty z prywatną opieką medyczną związane są też z podejściem samych pacjentów. Maria Libura wyjaśnia, że w państwowej opiece jest bramkarz, którzy przepuszcza przez drzwi. To lekarz pierwszego kontaktu. On decyduje, czy potrzebna jest wizyta u specjalisty. W opiece prywatnej zaś można od razu zapisać się do specjalisty. Przez to czas oczekiwania się wydłuża, gdyż wiele osób zapisuje się do niewłaściwego fachowca lub na wyrost.
Jakub Kosikowski przyznaje, że Polacy mają tendencję do nadużywania tego, co dostają. Mówimy sobie, że skoro i tak płacimy za pakiet (lub płaci za nas pracodawca), trzeba to wykorzystać. W efekcie uiszczaną kwotę przeliczamy na liczbę wizyt, by „wyjść na zero”. Do tego z reguły dokładamy jedną, dwie wizyty, by „być na plus”. I bez znaczenia jest to, czy rzeczywiście potrzebujemy udać się do medyka, czy nie.
– Podmioty prywatne ograniczają liczbę badań, które przysługą pacjentom w pakiecie. Wymagają, by lekarz pisemnie potwierdzał, że pacjent naprawdę potrzebuje danego badania. W praktyce wygląda to tak, że pacjent przychodzi regularnie, co dwa tygodnie, do lekarza i prosi o pieczątkę, by wykonać ponownie morfologię. Ludzie płacą, to chcą korzystać – opowiada Jakub Kosikowski.
Zarazem często czujemy się „panami i władcami”, bo przecież płacimy za usługę. Z jednej więc strony denerwujemy się, gdy lekarz poświęca nam zaledwie kilka minut, ale z drugiej – irytujemy się, gdy mamy umówioną wizytę na godz. 15, a o 15.10 czekamy jeszcze pod gabinetem. Znacznie częściej też skarżymy się na niewłaściwą obsługę. Lekarze na fachowych forach internetowych przyznają, że pacjent abonamentowy, w szczególności ten posiadający pakiet medyczny od niedawna, jest znacznie bardziej roszczeniowy niż osoba przychodząca w ramach Narodowego Funduszu Zdrowia.
Pacjenci nie odwołują także umówionych wizyt, z których postanawiają nie skorzystać. W samym Enel-Medzie w ostatnim tygodniu nie doszło do blisko 12 tys. konsultacji, które nie zostały anulowane przez klientów. Firmy dwoją się i troją, by zachęcić pacjentów do pamiętania o tym, że wizytę, z której nie chce się skorzystać, należy odwołać. Wtedy na to miejsce może przecież wejść ktoś inny. Wysyłane są SMS-owe przypomnienia. W internetowych systemach wyświetlane są duże plansze. Lekarze jednak przyznają, że skuteczność tych działań jest niewielka. Nadal wiele osób przerasta odesłanie wiadomości zwrotnej; uważają, że po prostu mają prawo nie przyjść, skoro i tak „jest już zapłacone”.
Polonez czy mercedes
O sytuacje występujące w prywatnych lecznicach postanowiliśmy spytać tych, którzy powinni wiedzieć najwięcej, czyli samych przedsiębiorców. Z kilku firm, które poprosiliśmy o komentarz, płynie w zasadzie ten sam przekaz: „Wszystko, co robimy, robimy z myślą o pacjencie”. Co szalenie istotne – pacjencie, a nie konsumencie. Jeśli więc w danej sieci placówek są dwie infolinie, a pacjenci abonamentowi są traktowani gorzej niż gotówkowi – chodzi wyłącznie o troskę o pacjenta. Gdy trzeba czekać do specjalisty dłużej, niż czeka się do fachowca w państwowym systemie – „troska o pacjenta”.
Dlaczego biznes wciska drogie badania podczas nieodpłatnych wizyt? Oczywiście z troski o pacjenta.
Przedstawicielka jednej z sieci przekonywała nas, że każdy pacjent jest traktowany tak samo. A jedyna różnica pomiędzy tym, który opłaca 20 zł abonamentu miesięcznie, a VIP-em płacącym 1300 zł miesięcznie jest taka, że ten drugi ma „dedykowanego opiekuna indywidualnego” i specjalną przypisaną tego typu pacjentom linię telefoniczną. Dzięki tej dogodności może więc uniknąć rozmowy z konsultantem z ogólnodostępnej infolinii. Jeśli prawdą jest, że obaj czekają tyle samo na wizytę u specjalisty, to płacący 1300 zł miesięcznie VIP, aby dostać się do internisty w okresie przeziębień, musi odczekać siedem dni.
Od większości słyszymy także zapewnienia, że w nagłych przypadkach termin wizyty bez względu na pakiet może być krótszy. Trudno jednak wyobrazić sobie, że pan na infolinii czy ogólnodostępny internetowy formularz pozwalający na samodzielne umówienie wizyty u specjalisty będzie w stanie postawić pierwszą diagnozę i ocenić, który abonamentowy pacjent jest tylko zakatarzony, a który potrzebuje dalszej diagnostyki w trybie pilnym. Generalnie dużo korpomowy, ogrom zapewnień o trosce o pacjenta, ale szczegółów i odniesień do zarzutów jak na lekarstwo.
Jednocześnie nie chodzi o to, by obwiniać działających na rynku przedsiębiorców. Kłopot jest w niewydolnym systemie, z którego tworzy się kilka odnóg i każda z nich jest słaba. A czym ich więcej, tym każda kolejna słabsza.
Maria Libura zauważa, że problem abonamentów pokazuje, iż także sektor prywatny mierzy się z nierealnymi oczekiwaniami „kompleksowej opieki za tanie pieniądze”. W Polsce finansowanie państwowej opieki medycznej jest na zbyt niskim poziomie. Jednak składki zdrowotnej nikt nie chce podnieść z przyczyn politycznych. W efekcie rośnie oferta prywatnej opieki medycznej, która obiecuje nową, lepszą jakość. Mierzy się jednak dokładnie z tymi samymi kłopotami co placówki państwowe. Raz, że brakuje kadr. Dwa, że wąskie gardła systemu są w tych samych miejscach. Trzy, że i tu finansowanie jest kiepskie, gdyż dla nabywców liczy się przede wszystkim niska cena usługi, a nad tym, co jest w pakiecie, zastanawiają się dopiero później.
– Nie brakowało takich, którzy z państwowej opieki medycznej robili poloneza, zaś z prywatnej mercedesa. Nie rozumieli, że aby mieć mercedesa, trzeba jak za mercedesa zapłacić – konkluduje Marek Balicki.