Na początku XX wieku polscy nacjonaliści przekonywali, że szczepienia to metoda na wyniszczenie narodu. Okazało się, że jednak działają i powstrzymały epidemie. Niestety ruchy antyszczepionkowe nie upadły z tego powodu

Z Włodzimierzem Gutem rozmawiają Klara Klinger i Patrycja Otto

Pierwsze szczepionki to…

Chiny, XIII w. Zaczęło się od wciągania przez nos strupów pobieranych z chorych na ospę.

Nie brzmi to najlepiej.

Starte na proszek strupy wdmuchiwano w nos zdrowym młodym kobietom. Celem tego zabiegu nie była jednak początkowo walka z chorobą. Chciano w ten sposób zapobiec oszpeceniu kobiet, które były wysyłane do towarzystwa bogatym mieszkańcom Chin. Jak się szybko zresztą przekonano, nie był to zbyt skuteczny sposób. Część materiału była nazbyt wysuszona i nie działała, z kolei strupy zbyt mało wysuszone po zetknięciu z błoną śluzową nosa doprowadzały do zarażenia. Ale nikt się tym specjalnie nie przejmował, bo dzięki temu odbywała się selekcja naturalna. Kobiety, które zachorowały, odpadały automatycznie.

Jest 50 razy silniejszy od heroiny. Ten lek może stać się bronią masowego rażenia >>>>

Jak Chińczycy wpadli na taki pomysł?

To nie były naukowe metody, tylko wynikały z obserwacji. Zresztą Edward Jenner, brytyjski lekarz, uznawany za odkrywcę szczepienia przeciw ospie prawdziwej, też bazował na doświadczeniach. W jego czasach (przełom XVIII i XIX w. – red.) stosowano naturalne metody uodpornienia, np. wariolizację, czyli zakażano prawdziwą ospą. Kłopot polegał na tym, że część osób zaczynała chorować i umierała, poza tym taka osoba była nosicielem wirusa. Ale Jenner zaobserwował, że kobiety zatrudnione do dojenia krów najczęściej nie przechodzą ospy albo choroba przebiega u nich łagodnie. Zorientował się, że dotyczy to tych dojarek, które miały charakterystyczne guzki po przebyciu krowianki, czyli ospy krowiej. Uznał, że to może być sposób na zyskanie odporności. Żeby to sprawdzić, przeprowadził pewien eksperyment – zaraził małego chłopca krowianką, a po jakimś czasie „zaszczepił” go ospą prawdziwą. Chłopiec nie zachorował. To było przełomowe odkrycie. Bowiem krowianka nie była śmiertelna dla ludzi, a jednocześnie dawała odporność. To był początek drogi, który doprowadził do zupełnego wyeliminowania czarnej ospy.

Wszyscy ludzie godzili się na takie eksperymenty?

Oczywiście, że nie. Ospa zawsze wywoływała ogromne emocje. I także w tamtych czasach pojawiały się ruchy, które propagowały szczepienia, i takie, które były im przeciwne. Sięgano po przeróżne argumenty: jak od krowy, to może rogi komuś wyrosną, jakieś wstrętne dojarki z plebsu, a tu błękitną krew zanieczyścimy. Dochodziło nawet do rozruchów w miastach, tym bardziej że szczepienia były obowiązkowe. Przypisywano im różne dolegliwości i wszystkie możliwe choroby łącznie z kiłą. Doszło do tego, że królowa Wiktoria publicznie zaszczepiła się nową metodą, żeby przerwać protesty. Masowa histeria ucichła, a ospę w Anglii udało się wyeliminować.

Jak to wyglądało w tamtym czasie w Polsce?

Trzeba pamiętać, że Polska w tym czasie była pod zaborami. I była jednym z pierwszych krajów, w których (w 1801 r. w Wilnie i Warszawie) zastosowano tzw. krowiankę. W 1808 r. został wydany, a w 1811 r. wszedł w życie edykt króla saskiego i księcia warszawskiego zarazem, zakazujący wariolizacji (czyli brania materiału od ludzi chorujących na ospę) i nakazujący szczepienia nową metodą. W 1811 r. władze Księstwa Warszawskiego wydały nawet dekret nakazujący szczepienie przeciwko ospie dzieci w pierwszym roku życia. Jednocześnie Polska wpisała się na listę ruchów antyszczepionkowych. Ale powodem protestów nie były mity i przesądy na temat szczepień. W Polsce były to ruchy o nastawieniu nacjonalistycznym. W 1903 r. ukazała się broszura „O bezsensowności szczepień”, w której głównym argumentem było to, że wrogowie, czyli Prusacy, chcą zniszczyć populację. Ńwcześni antyszczepionkowcy wykorzystywali do propagowania swoich poglądów aktualną sytuację w Polsce. Okazało się jednak, że ta metoda, której celem miało niby być zniszczenie całej populacji, zahamowała rozwój choroby. Niestety ruchy antyszczepionkowe nie upadły z tego powodu. Działają do dziś mniej lub bardziej aktywnie, w zależności od potrzeby. Choć strach przed chorobą był naprawdę duży ze względu na jej straszny przebieg. Ci, którzy przeżyli ospę, mieli ślady po ropnych pęcherzach charakterystycznych dla tej choroby. Dowodem na to, jak duży był strach przed chorobą, jest historia z 1977 r. z Ogaden – pogranicza somalijsko-etiopskiego. Kiedy zrzucono tam szczepionkę, ścierające się ze sobą wojska odstawiały na bok broń po to, by przyjąć preparat, po czym kontynuowały walkę.

Kiedy skończyła się ospa?

Ostatni przypadek ospy prawdziwej miał miejsce w 1978 r. w Anglii. Zakaziła się nią pracownica Uniwersytetu Medycznego w Birmingham. Zmarła po zakażeniu wirusem ospy prawdziwej hodowanym w laboratorium wydziału anatomii. Był to przypadek, ale samobójstwo popełnił prof. Henry Bedson, rektor wydziału mikrobiologii, szef laboratorium, bardzo zasłużony w zwalczaniu ospy. Choroba wśród personelu naraziła bowiem na szwank jego dobre imię, a także nadszarpnęła wizerunek placówki. Mogła bowiem pogrążyć 200 lat badań i dążeń do wyeliminowania choroby. Ostatecznie w 1980 r. Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) ogłosiła, że świat jest wolny od ospy prawdziwej, w tym roku obchodziliśmy 55. rocznicę tych wydarzeń. W Polsce po raz ostatni pojawiła się we Wrocławiu na początku lat 60. Do kraju przywlókł ją oficer SB wracający z Indii. On sam przechodził ją dość łagodnie, ale zaraziła się od niego pielęgniarka. Niestety początkowo nikt nie zdiagnozował choroby – ospę rozpoznano dopiero po śmierci dziewczyny. W jej pogrzebie brało udział ponad 80 osób. Wiele z nich ją ucałowało na pożegnanie. I tak się zaczęło. Szybko zachorowało kilkadziesiąt osób. Podjęto działania natychmiast: zarządzono przymusowe szczepienia, a kiedy ktoś odmawiał, przychodzili panowie w niebieskich mundurach i siłą prowadzili do lekarza. Miasto zostało na kilka tygodni sparaliżowane i odcięte od reszty kraju kordonem sanitarnym. A i tak ospa się wydostała, leczono ją w kilku województwach. Zagrożenie było ogromne, kilka osób zmarło i obawiano się powrotu choroby w Europie. Wspominam o tym, bowiem teraz często mylnie uważa się, że szczepienia są przymusowe, tymczasem one są powszechne. To ogromna różnica.

Szczepionka przeciwko ospie była więc przypadkowym odkryciem. A jak było z zapobieganiem innym chorobom?

Rozwojowi nauki towarzyszyły przeróżne wpadki. Także dlatego, że długo nie było wiadomo, jak się przenoszą choroby. Pojawiało się wiele absurdalnych teorii. Przez wiele lat trwały dyskusje, czy w ogóle istnieją bakterie, nie mówiąc o wirusach. Panowało przekonanie, że choroby przenoszą się przez morowe powietrze, miazmaty, czyli wyziewy zgniłego powietrza pochodzące z wnętrza ziemi i wdzierające się do ciała. Uważano, że miazmaty są powodem m.in. dżumy, cholery, malarii i czarnej ospy. Jeden z czołowych biologów w XIX w. wypił publicznie hodowlę bakterii cholery, która mogła wybić całe miasto. Chciał w ten sposób udowodnić, że choroby nie wywołują bakterie, ale roznoszone są przez miazmaty, czyli brudne powietrze. I nic mu się nie stało. Przez wiele lat zastanawiano się, dlaczego. Okazało się, że cierpiał na nadkwasotę żołądka, która spowodowała rozkład bakterii. Na szczęście później przyjęto szczepienia na cholerę. Przełomowym momentem w badaniach była na pewno szczepionka na wściekliznę, opracowana przez Francuza Ludwika Pasteura. Po raz pierwszy lekarz podał ją na prośbę rodziców chłopcu pogryzionemu przez wściekłego psa. Pasteur nie miał pewności, czy jego preparat – testowany wcześniej na królikach – jest już gotowy, ale zdecydował się go podać. Zadziałał. A przy okazji okazało się, że preparat jest skuteczny nie tylko jako szczepionka, lecz również jako lek i to nawet 21 dni po pokąsaniu. To ewenement, choć na tej podstawie próbuje się używać innych szczepionek już po ekspozycji na chorobę. Tak jest w przypadku odry – szczepionkę można podać w ciągu 72 godzin od styczności z chorobą.

Szczepienie przeciw odrze budzi ostatnio najwięcej emocji.

To nic zaskakującego. Powodów jest kilka. Po pierwsze, MMR to szczepionka przeciwko trzem chorobom: odrze, różyczce i śwince, a po drugie – zawiera żywe wirusy. Na dodatek dotyczy chorób, które traktowane są jako łagodne. To, swoją drogą, europocentryczne spojrzenie: u nas są łagodne, ale w innych krajach mają różny przebieg. A poza tym problemy często widoczne są później. To zresztą także przyczyniło się do niechęci do tej szczepionki. W 1967 r., kiedy w USA po długoletnich badaniach szczepienie weszło do powszechnego użycia, odkryto przyczynę choroby opisanej w 1935 r. Okazało się, że wiele lat po przejściu odry może pojawić się choroba centralnego układu nerwowego. Trzeba było to wpisać do ulotek szczepionki jako możliwy efekt uboczny. Potem okazało się, że wirus szczepionkowy nie może jednak wywołać tej choroby, ale zapis w ulotce został. Więc kiedy w Polsce w 1975 r. uruchomiono, początkowo z oporami, system szczepień, ostatecznie w 1976 r., od razu pojawiły się ruchy przekonujące, że grozi to porażeniem układu nerwowego. W Polsce protesty wywołało również to, że szczepiono radzieckim preparatem L16. Choć w rzeczywistości był to amerykański szczep i ta sama metodologia, a szczepionka była identyczna – robiliśmy porównania i jedynym elementem, który był kontrowersyjny, były opakowania słabej jakości, które alkalizowały podłoże – to i tak pojawiły się głosy, że to broń biologiczna, która ma na celu wybicie Polaków.

To był też czas, kiedy w Wielkiej Brytanii pojawiły się badania wykazujące wpływ tego szczepienia na autyzm.

Doniesienia brytyjskiego lekarza Andrew Wakefielda i publikacja w magazynie „Lancet”, sugerująca, że szczepienie może wywoływać autyzm, okazały się fałszywe, ale niewątpliwie przełożyły się na zwiększenie ruchów antyszczepionkowych. Badania były źle przeprowadzone, a sam Wakefield miał poważny konflikt interesów – zarabiał jako konsultant przy procesach odszkodowawczych i sam dawał sobie do ręki dowody na to, że szczepienia szkodzą. Pomijając nierzetelność badań, autyzm jest innym zespołem chorobowym, uwarunkowanym genetycznie, pojawiającym się jeszcze w życiu płodowym, kiedy nawet nie wiadomo, czy dziecko będzie szczepione czy nie.

Dlaczego szczepionki zawierające żywe wirusy budzą takie emocje?

Bo choć są skuteczniejsze, mogą wywoływać więcej efektów ubocznych. Edward Jenner wymyślił sposób, jak podawać szczepionkę żywą, ale osłabioną przez zetknięcie z innym organizmem, co nazywa się pasażem. Potem pojawił się nurt szczepionek zabitych (czyli zawierających nieaktywne drobnoustroje – red.). I te dwie szczepionki zdominowały wszystkie nowe odkrycia. Po odkryciu Pasteura była tendencja do tworzenia tych zabitych, uznawanych za bardzo bezpieczne. Nie dają dużej odporności, ale wywołują mniejsze efekty uboczne. I jedyną ich wadą – o ile są w ogóle skuteczne – jest to, że należy je powtarzać. Dlatego przy odrze również sięgnięto najpierw po zabity wirus. Ale szybko okazało się, że preparat nie działa: dawał wspaniałe wyniki, jeżeli chodzi o poziom przeciwciał, ale osoby, które zetknęły się z wirusem, chorowały znacznie ciężej. Przede wszystkim rozwijały się choroby współistniejące – występowały niebezpieczne zapalenia mózgu i płuc. Doszło do modyfikacji zakażenia. I okazało się, że nie ma innych możliwości – trzeba wykorzystać tylko żywą szczepionkę.

Kiedy powstała?

Po II wojnie światowej wymyślono ją w Ameryce. Wyizolowano szczep Edmonston, nazwany tak od rodzinnej miejscowości osoby, od której pobrano wirusa. Wszystkie szczepionki są właściwie z tego jednego szczepu. Ale to jest historia z lat 60. Wcześniej wiele zamieszania zrobiło odkrycie szczepienia przeciw polio. To jest historia z lat 40. Również amerykańska, ale pojawia się wątek polski. Nad zapobieganiem polio pracowało trzech wirusologów. Pierwszym twórcą szczepienia był Hilary Koprowski, polski Żyd, który w 1939 r. musiał uciekać z kraju. W USA na uniwersytecie zrobił karierę naukową, poświęcając się m.in. badaniom nad szczepieniami. Zaobserwował, że szczury bawełniane (używane w badaniach szczepionek, bardzo wrażliwe na ludzkie czynniki infekcji) zakażone polio nie chorują, a ich układ odpornościowy znacznie osłabia wirusa. Wówczas Koprowski postanowił pobierać fragmenty tkanki mózgowej szczurów z wciąż aktywnym, ale bardzo osłabionym wirusem, a następnie podawał go ludziom. I tak uzyskał szczepienie. Traf chciał, że jego skuteczność była sprawdzana m.in. w Kongo, gdzie akurat szalało polio. To jednak obszar o wysokim niedożywieniu, gdzie masowo szerzą się różne choroby. W związku z tym tej szczepionce przypisano wszystkie możliwe choroby, które tam się pojawiały. Po latach wykazano, że to nieprawda, ale wtedy to wystarczyło, by uznać, że szczepionka jest niebezpieczna. W ten sposób Koprowskiego ominęła Nagroda Nobla, choć wymyślił bardzo dobry preparat. Twórcą kolejnego był Jonas Edward Salk. To była szczepionka zabita, miała jednak wadę – dawała dużą ochronę przed porażeniami, czyli jednego z efektów choroby, jednak nie dawała odporności jelitowej. W efekcie chroniła osobę, która ją przyjęła, ale ta osoba mogła dalej zarażać. Jeżeli osoba, która wzięła zabitą szczepionkę, zetknęła się z chorobą, czyli aktywnym wirusem, co prawda szczepienie chroniło ją przed efektami choroby, jednak sam wirus namnażający się w jelitach mógł wydostać się do środowiska. I przedostawać się do innych organizmów. Nagroda Nobla ostatecznie trafiła w ręce Alberta Sabina, również naukowca polskiego pochodzenia, którego szczepionka nie różniła się od tej Koprowskiego. Została jednak zastosowana we właściwym czasie i kraju, co dało jej sukces. Trafiła bowiem do ZSRR, gdzie panowało polio. Dzięki szczepieniu udało się zwalczyć chorobę, co totalitarna propaganda przekuła w światowy sukces, nie mówiąc przy tym oczywiście o negatywnych konsekwencjach. Na konferencji prasowej padło zdanie, że nie ma żadnych efektów ubocznych, choć to fizycznie było niemożliwe.

Długo nie wierzono w istnienie bakterii. Panowało przekonanie, że choroby przenoszą się przez morowe powietrze. Jeden z czołowych biologów w XIX w. wypił publicznie hodowlę bakterii cholery, która mogła wybić całe miasto. Chciał udowodnić, że chorób nie wywołują bakterie, ale są roznoszone przez miazmaty

W Polsce ze szczepieniem polio też były problemy. Lekarze mówią, że w latach 50. i 60. zaszczepione dzieci zapadały na chorobę Heinego-Medina.

Do Polski szczepienie przeciw polio trafiło w latach 50. Tutaj rolę odegrał Koprowski, który czuł się związany z Polską i dzięki jego staraniom Amerykanie nam podarowali preparat. Pierwsze masowe szczepienie w naszym kraju odbyło się w 1959 r. Jak donosił Państwowy Zakład Higieny, liczba zachorowań w ciągu pięciu lat spadła z tysiąca do 30 rocznie, a liczba zgonów – z kilkuset do dwóch. Niestety jest z tym związana również przykra historia, o której pani wspomina: jedna z partii szczepionki zawierała żywe, nieosłabione wirusy. To wywołało chorobę, głównie w Poznaniu, gdzie użyto tej serii. Okazało się, że był to błąd techniczki pracującej w laboratorium, skąd wysyłano szczepionkę. Stąd wiele ówczesnych zachorowań na chorobę Heinego-Medina. Ostatecznie przyjęto taką zasadę, że pierwszą podaje się szczepionkę zabitą, a potem żywą. A teraz daje się tylko zabitą. Problem ze szczepieniami jest jednak taki, że nie działają na wszystkich tam samo.

Czyli?

Gdyby człowiek był jednorodny genetycznie, to nie byłoby problemu: szczepionki działałyby na wszystkich tak samo. I byłyby tak samo skuteczne. Ale nie jesteśmy identyczni. W efekcie ten sam wirus jedną osobę uodporni, innej nie uodporni, bo jest za słaby, u innej osoby to szczepienie może wywołać łagodne objawy chorobowe. Czym są te objawy? To odpowiedź immunologiczna. Gdy uwalnia się wirus, pojawiają się pyrogeny (substancje wywołujące gorączkę – red.), rośnie temperatura. To znak, że szczepienie działa. Jednak może tak być, że u niektórych gorączka będzie zbyt wysoka. A jeśli nie dzieje się, to może oznaczać, że szczepienie nie działa.

Nie można personalizować szczepień?

Nie sposób tego zrobić. Więc można jedynie, żeby uniknąć niebezpiecznych sytuacji, wybierać te osoby, których nie można zaszczepić. A także te, dla których szczepienie byłoby niebezpieczne – osoby chore, z brakiem odporności, po przeszczepach czy w trakcie chemioterapii. I dla tych osób jedyną szansą na uniknięcie choroby jest to, żeby nie stykały się z patogenem. A to można osiągnąć jedynie w ten sposób, że się zaszczepi resztę populacji, żeby uniemożliwić pojawienie się choroby. Wszystko też zależy od odporności genetycznej.

Jak to?

Jeżeli dana populacja nie miała styczności z danym wirusem, nie ma naturalnej odporności. Kiedy społeczeństwo ma długą historię styczności z chorobą, jest genetycznie uodpornione.

Rozwija się odporność?

Wytłumaczenie jest proste. Choroba wybija osoby z danym genotypem, które są wrażliwe na chorobę, ci, co byli wrażliwi, wymarli. Zostają ci, którzy są bardziej odporni. I kolejne pokolenia mają podobne uwarunkowania genetyczne. Mniej lub bardziej uodpornione osoby na chorobę. Czarna śmierć wybijała niemal wszystkich. Potem tylko niektórych, a potem przestała działać. Chodzi o selekcję. To zresztą zostało wykorzystane w przypadku Indian i odry. Choroba, z którą rdzenni mieszkańcy Ameryki nie mieli styczności, okazała się zabójcza. Biali kolonizatorzy wykorzystali ją przeciw Indianom, którym podrzucano koce od dzieci chorych na odrę. Dla wielu to była choroba śmiertelna.

Wirusy to także broń biologiczna?

Zawsze były próby tworzenia takiej broni, kłopot polega na tym, że wybiłaby również tych, którzy są w jej posiadaniu. To broń obosieczna, więc raczej nie bywa stosowana. Ale wiadomo, że prace nad tym trwały, choćby w słynnym laboratorium militarnym w Mandżurii, gdzie Japończycy pracowali nad stworzeniem jeszcze bardziej zjadliwej dżumy. Prace były też prowadzone w Ameryce. W latach 70. w okolicy jednego z ośrodków wojskowych pojawił się niespodziewanie wirus grypy H1N1. Wyjątkowo niebezpieczny, wykorzystywany zarówno do badań nad szczepieniami, jak i do broni biologicznej. Kiedy się pojawił, wybuchła panika jak przy hiszpance. Na gwałt zaczęto produkować zupełnie nową szczepionkę. Prezydent Nixon zaczął postulować, żeby populacja się szczepiła. Ale okazało się, że szczepionka była niedopracowana i dawała skutki uboczne. To jedna ze spraw, obok Watergate, przez które stracił stanowisko.

To jedyna taka wpadka?

Niestety nie. Słynna była sprawa ze skwalenem. Podczas wojny w Iraku szczepiono żołnierzy przeciw wąglikowi, obawiając się, że to broń, której może użyć Saddam Hussein. Ponieważ produkcja odbywała się na masową skalę, do niektórych partii użyto skwalenu, czyli substancji pochodzenia zwierzęcego, która podbija odpowiedź immunologiczną. Zrobiono to, ponieważ zabrakło antygenów potrzebnych do produkcji szczepionki. I wtedy okazało się, że skwalen jest niebezpieczny i część żołnierzy zaczęła mieć objawy uboczne: porażenia, narkolepsje. Do dziś mówi się o tym jako o syndromie Zatoki Perskiej. A jednak błąd został powtórzony przy ostatniej panice z świńską grypą.

Wtedy kiedy Ewa Kopacz odmówiła zakupu szczepionek?

Tak. Wówczas obawiano się, że grypa wybije świat i wszystkie firmy rzuciły się do masowej produkcji, więc zabrakło antygenów. I znów użyto do części preparatów skwalenu. Niestety okazało się, że np. w Szwecji, gdzie to szczepienie było przymusowe, do teraz toczą się procesy właśnie m.in. o to, że u niektórych osób pojawiła się narkolepsja. Nasz rząd zażądał od firm odpowiedzialności za efekty uboczne. Kiedy te odmówiły, nie doszło do zakupu.

Magazyn DGP 21.12.18 / Dziennik Gazeta Prawna

Jak widać, dzieje szczepień to historia prób i błędów.

Opowiem jeszcze inną historię, w której wykorzystano szczepienia w innym celu. Tak było ze szczepionką na tyfus, przy produkcji której zresztą Polacy mieli duży udział. Podczas okupacji nie była dostępna, bo Niemcy przejęli kontrolę nad produkcją. A ponieważ patogen jest bardzo niebezpieczny, do badań używano krzyżowej reakcji z bakterią proteus, której obecność mogła wskazywać na to, że badany choruje na tyfus. Ktoś wpadł na genialną metodę, żeby podawać tę bakterię niektórym więźniom, którzy symulowali tyfus – badania potwierdzały jego obecność. Wywożono ich jako martwych, co było sposobnością do ucieczki.

Przeciwnicy szczepień uważają, że to głównie zarobek dla firm.

A jest na odwrót – koncernom farmaceutycznym bardziej opłaca się choroba niż jej wyeliminowanie. Więcej zarobiłyby na lekach.