Stary niedźwiedź protekcjonizmu mocno w Polsce spał, aż zbudził go wojenny zgiełk w Ukrainie. Połóżmy go z powrotem do snu.
Załóżmy, że kosmici istnieją i że są znacznie bardziej zaawansowaną cywilizacją od naszej. Przynajmniej ci kosmici, których statek zawisł w naszej atmosferze.
To Fenicjanie Kosmosu. Parają się handlem międzygalaktycznym, dostarczając dowolne towary z każdego zakątka Wszechświata w konkurencyjnej cenie. Ich wielkogłowy reprezentant – wyglądający tak, jak przedstawiają to rozmaite komiksy – nie odwiedził jednak ani Białego Domu, ani brukselskiego biura Ursuli von der Leyen. Udał się wprost do Genewy, do Centrum Williama Rapparda, siedziby Światowej Organizacji Handlu.
Na biurku Ngozi Okonjo-Iweali, szefowej WTO, położył tylko jeden króciutki dokument: wniosek o umożliwienie wolnego, bezcłowego handlu z wszystkimi krajami na Ziemi. „Opłaci się on i nam, i Wam. To olbrzymia szansa dla Was, Ziemianie, na poprawę swojego losu” – argumentował obcy. Okonjo-Iweali, jak przystało na zwolenniczkę handlu, spodobała się wizja kosmicznego dostawcy dóbr wszelakich, ale szybko otrzeźwiała. Co powiedzą ziemscy producenci? Taka umowa narazi ich na straty. Będą protestować jak nigdy. Zachwieją stabilnością polityczną globu, a co gorsza, także stabilnością jej posady. – To niemożliwe – odpowiedziała krótko. Ale czy słusznie?
W każdym z nas jest uśpiony, wyhodowany na ekonomicznej ignorancji i chłopskim rozumie malutki niedźwiadek protekcjonizmu, który pod presją okoliczności od czasu do czasu budzi się i rozprawia z wolnym handlem. Z pewnością pogoniłby obcych. Dziś wziął na cel polskie relacje gospodarcze z pogrążoną w wojnie Ukrainą.
Dociążanie konia
Nietrudno zgadnąć, jakie pojęcie przywołaliby ziemscy producenci tego i owego, protestując przeciw wymianie handlowej z obcymi. To samo, które polscy rolnicy oraz branża transportowa przypominają w kontekście – odpowiednio – napływu do Polski ukraińskiego zboża oraz umożliwienia ukraińskim kierowcom świadczenia usług transportowych na terenie UE. Chodzi o zaczerpnięty ze świata sportu termin „równe boisko” („level playing field”).
Zarówno w sporcie, jak i w gospodarce ważna jest równość zasad. Konkurencja jest dobra, o ile wszystkie firmy działają, opierając się na tych samych regułach. Tymczasem obcy zaczynają z uprzywilejowanej pozycji. Ich cywilizacja jako znacznie bardziej zaawansowana ma o wiele lepsze metody produkcji niż my. Nie ograniczają ich też ziemskie regulacje i podatki. Mogą stosować bez przeszkód dumping i subsydia. Nie jesteśmy w stanie z nimi konkurować. Zbankrutujemy. Moglibyśmy się zgodzić na handel z obcymi, powiedzieliby przedsiębiorcy, jedynie w przypadku, gdy obiecają przestrzegać wszystkich ziemskich regulacji, a zaawansowanie technologiczne kompensować nam wysokimi cłami.
Kosmici nie przystaliby raczej na takie warunki. Ich reprezentant parsknąłby z politowaniem: „Nie czytaliście Bastiata?” i w te pędy wrócił do latającego spodka.
A nie tylko Frédéric Bastiat, wybitny XIX-wieczny promotor handlu, obalał protekcjonistyczne argumenty. Podobnych autorów są setki. Thomas DiLorenzo, szef wolnorynkowego Instytutu Misesa, zauważa wręcz, że choć współcześni ekonomiści kłócą się co do wielu kwestii, to gdy chodzi o wymianę handlową, są właściwie jednomyślni. Znaleźć takiego, który by się opowiadał za jej ograniczaniem, to „jak znaleźć lekarza zalecającego upuszczanie krwi z użyciem pijawek”.
Ale wróćmy do Bastiata, bo to on wyjaśnił, na czym polega błąd porównywania gospodarki ze sportem. A było to na ponad 100 lat wcześniej, niż lobbysta bankowy John Bolger ukuł pojęcie „równego boiska” (1977 r.).
Francuz w swoich „Sofizmatach ekonomicznych” zauważył, że przemysłowcy lubią porównywać gospodarkę z wyścigami konnymi. Oto konie w wyścigach są dodatkowo obciążone, by wyrównać różnice w masie ciała, dzięki czemu wynik wyścigu staje się pochodną samej siły i szybkości konia oraz umiejętności jeźdźca. Jest sprawiedliwy.
I to, mówi Bastiat, jest zrozumiałe. Celem wyścigu jest przecież konkurencja dla samej konkurencji. Nie chodzi o nic więcej poza wyłonieniem zwycięzcy i samo to odpowiada na pragnienie widzów. W gospodarce jest inaczej. Cel konkurencji nie jest tożsamy z samą rywalizacją, lecz z zaspokojeniem potrzeb konsumentów. – „Jeśli twoim celem jest zagwarantowanie, żeby pilna wiadomość dotarła na pocztę, to czy możesz bezkarnie tworzyć przeszkody dla tego, który oferuje najlepsze do tego warunki? A to właśnie robisz z produkcją (stosując protekcjonizm – red.). Zapominasz o pożądanym wyniku, którym jest dobrobyt” – przekonuje Bastiat. Spójrzmy w tym kontekście na spór o zasady transportu towarów do Unii Europejskiej, które w odniesieniu do ukraińskich przedsiębiorstw zostały zliberalizowane po rosyjskiej inwazji. Wcześniej firmy ukraińskie musiały się ubiegać o zezwolenia na przewozy komercyjne, dziś nie muszą. Udaje im się dzięki temu odbierać polskim przewoźnikom rynki dotąd przez nich obsługiwane: Kazachstan, Białoruś czy Mongolię. Okazuje się, że system pozwoleń skutecznie redukował zdolność Ukraińców do konkurowania ceną, będąc odpowiednikiem dodatkowych obciążeń dla konia wyścigowego. Dzięki zniesieniu tego systemu towary taniej oraz (ze względu na zmniejszoną liczbę koniecznych przeładunków) odrobinę szybciej trafiają do odbiorców. Jak na ironię, te same polskie firmy transportowe, które chcą dzisiaj „wyrównywać pole gry” z Ukrainą na swoją korzyść, jeszcze kilka lat temu protestowały przeciwko unijnemu pakietowi mobilności, który wprowadzał „równe boisko” na korzyść przewoźników z zachodu Europy, tj. efektywnie ograniczając konkurencyjność cenową Polaków.
Pięknie brzmiący nonsens
Zachowanie firm transportowych można by interpretować jako przykład moralności Kalego: „Jak Kali komuś utrudniać dostęp do rynku, to dobrze, ale jak Kalemu ktoś utrudniać, to źle”.
W rzeczywistości jednak przedsiębiorcy zapewne szczerze wierzą, że dawny poziom uregulowań był dla ich branży optymalny i ów stan równowagi zaburzyło zarówno dokręcanie śruby regulacyjnej wewnątrz Unii (pakiet mobilności), jak i wpuszczenie za słabo uregulowanych, a przynajmniej nie po unijnemu, firm z zewnątrz (eliminacja zezwoleń).
We frazes o równych zasadach gry wierzą też ludzie generalnie do handlu międzynarodowego nastawieni przyjaźnie. Skłonni są bowiem koncepcję „level playing field” bezwiednie wiązać z koncepcją praworządności i rządów prawa. Skoro wszyscy powinni podlegać tym samym regułom, to wszyscy. Chcesz działać na naszym rynku, musisz zaakceptować nasze zasady. Nie chcemy ograniczać rynku, tylko zapewniać sprawiedliwość dla wszystkich. Taki rynek będzie działał efektywniej.
Atrakcyjne ujęcie problemu, prawda? Ale znów niecelne. Nie można bowiem tak wąsko rozumianej zasady równości wobec prawa zastosować do gry rynkowej odbywanej w zglobalizowanej gospodarce. No, chyba że zakażemy całkiem importu…
Wizja świata, w której światową produkcją rządzą te same zasady, jest nierealistyczna nie tyle dlatego, że nie istnieje rząd światowy, który mógłby je narzucić. Chodzi przede wszystkim o różnice w rozwoju społeczno-ekonomicznym między krajami. Nie da się mieć dziś tych samych regulacji rynku pracy w Burundi, co w Unii Europejskiej. Gdybyśmy chcieli to zrobić skutecznie, doprowadzilibyśmy tamtejszą gospodarkę do paraliżu. I chyba wszyscy to jednak wiemy, skoro nie zakazuje się importu do UE dóbr z krajów o niższym poziomie uregulowań, a więc regulacyjnie „uprzywilejowanych”, choć czasami nakłada się na nie cła.
Jest jeszcze jedna przyczyna, dla której te same zasady w skali globalnej to zły pomysł. Co jeśli ktoś zechce narzucić zasady szkodliwe? Weźmy np. raportowanie niefinansowe (ESG) w Unii Europejskiej. Dla firm unijnych będzie ono kolejnym biurokratycznym ciężarem, ale do uniesienia – są bogate. Jednak narzucenie tego samego obowiązku raportowania firmom w Azji czy Afryce wymiotłoby je z rynku. Co więc, jeśli nie wspólne reguły? Konkurencja między systemami regulacyjnymi. Pozwala ona na testowanie najlepszych rozwiązań, które mogą następnie być swobodnie wdrażane w coraz większej liczbie jurysdykcji. Jeśli raportowanie ESG jest zbawienne dla świata, jak twierdzą zwolennicy, to tylko wyjątkowo durni przywódcy nie będą skłonni wprowadzać go u siebie.
W tym kontekście warto też zapytać producentów protestujących przeciw napływowi towarów i usług z Ukrainy, dlaczego zamiast postulować redukcję paraliżującej biznes biurokracji unijnej, żądają, by tę patologię wprowadzały u siebie także inne państwa. Niektórzy, odwołując się do zasady „równego boiska” w kontekście sporów z Ukrainą, podkreślają, że w przypadku konfliktu chodzi o tryb wprowadzenia nowych zasad, a nie o samą zmianę. Rynek nagle zalały tanie towary i usługi, a zaskoczone firmy nie mogły się bronić. Możliwe. Jednak dotykamy tu samej esencji tego, czym są rynek i konkurencja. Otóż konkurencja polega na tym, że eliminuje z rynku tych, którzy nie potrafią się dostosować do zmian, zarówno tych przewidywalnych, jak i nagłych.
Ekonomista Bryan Caplan w niedawnym wywiadzie dla DGP (Magazyn na Weekend nr 189 z 29 września 2023 r.) porównał wywołane wojną w Ukrainie zaburzenia na polskim rynku zbóż z sytuacją, w której któryś z rodzimych producentów wdraża innowacje 10-krotnie zwiększające jego plony. Efekt dla przyzwyczajonych do „stanu równowagi” graczy byłby ten sam (straciliby rynek), a jednak nikt przy zdrowych zmysłach nie postulowałby nakładania ograniczeń produkcyjnych na innowatorów. W rozumieniu rozwoju gospodarczego zarówno taka innowacja, jak i nagły napływ towarów z zagranicy mają podobny efekt: przesuwają zatrudnienie w bardziej produktywne rejony. Gospodarka się modernizuje, konsumenci oszczędzają.
Nawiasem mówiąc, 10-krotne zwiększenie plonów to nie fantastyka. Takie innowacje miały miejsce. Na przykład przed 70 laty Norman Borlaug wyhodował odporne na choroby, wyjątkowo plenne odmiany pszenicy, czyniąc z ubogiego Meksyku jej eksportera netto, a następnie przekonał do nich państwa Azji, istotnie ograniczając tam głód.
Handel z głupcem… się opłaca
Z ideą „równego boiska” związany jest postulat symetrycznych relacji handlowych: jeśli ja pozwalam ci eksportować do mojego kraju, ty powinieneś pozwolić mi eksportować do twojego. Jeśli więc ty nakładasz na moje towary cła, ja w odwecie nałożę cła na twoje.
Czy to nie brzmi rozsądnie? Może, ale rozsądne nie jest. DiLorenzo zauważa, że dopóki transakcja handlowa jest dobrowolna, dopóty zawsze zyskują na niej obie strony. – Zakup koszuli demonstruje, że nabywca ceni ją bardziej niż wydane na nią pieniądze. Z kolei sprzedawca ceni pieniądze bardziej niż koszulę. W ten sposób obaj są w lepszej sytuacji z powodu sprzedaży – tłumaczy. I nieważne jest, czy sprzedawca koszuli sam przy innych okazjach chciałby kupować innego typu towary od swojego klienta. Możliwe, że nie chciałby robić tego wcale, ale to nie byłoby (racjonalnym) powodem, dla którego klient miałby nie chcieć od niego koszuli. Przekładając to na język handlu międzynarodowego: korzystne jest nawet jednostronne otwarcie rynku na kraje, które same do siebie naszych towarów nie wpuszczają, a więc asymetria w handlu międzynarodowym. Zamknięcie się na nie albo wprowadzenie instrumentów odwetowych podniosą ceny towarów na naszym rynku, zubożając konsumentów i osłabiając rozwój. Oczywiście przyklasnęliby temu lokalni producenci, ale też tylko do momentu, w którym protekcjonistyczne polityki nie wykończyłyby rynku wewnętrznego, pozbawiając ich klientów.
Weźmy dla przykładu USA. W latach 2018–2019 prezydent USA Donald Trump podniósł cła na wiele wyrobów z Chin, chcąc w ten sposób reindustrializować amerykańską gospodarkę. Niezależne badania przeprowadzone później przez Narodowe Biuro Badań Ekonomicznych, Rezerwę Federalną i biuro budżetowe amerykańskiego Kongresu dowiodły, że efektem był spadek produkcji oraz średnich pensji i wzrost cen. Ekonomistów to nie zaskoczyło.
Ktoś mógłby powiedzieć, że o ile wolno-rynkowa argumentacja jest zasadna, gdy mowa o otwarciu gospodarki na import w jednej czy kilku branżach, to upada, gdy rozważamy otwarcie gospodarki jako całości. Gdyby obcy zaproponowali Ziemianom o wiele tańszą energię, to Ziemianie mogliby na tę propozycję przystać, gdyż byłaby to olbrzymia korzyść kosztem jednej tylko, zresztą i tak nielubianej branży. Jednak jeśli kosmici mogliby nam sprzedawać taniej dowolne produkty, wówczas Ziemia jako całość straciłaby swój przemysł i zbiedniała.
Ten argument się nie broni. Po pierwsze, na poziomie teoretycznym. Zauważyliśmy, że handel opiera się na obopólnej korzyści. Obcy handlowaliby z nami, widząc w tym swój zysk. Pieniądz zaś, którym płacilibyśmy za ich towary, miałby dla nich wartość, dopóki byłby poparty realną wytwórczością na Ziemi. Ziemianie chcieliby utrzymać ten stan, więc mieliby silne bodźce do zwiększania efektywności i innowacyjności własnego przemysłu. To właśnie dlatego kosmiczny dostawca zachwalał propozycję złożoną szefowej WTO jako szansę na poprawę ludzkiego losu. Po drugie, na poziomie empirycznym. Co prawda, Ziemia nigdy nie handlowała z kosmitami, ale każdy kraj otwierający szeroko swoje rynki „naraża się” na to, że właściwie wszystkie produkowane w nim towary mogą zostać zastąpione tańszym zamiennikiem z zagranicy. Tylko że to się zwykle nie dzieje. Przeciwnie, taki kraj zwiększa swoją produktywność, wyrabia specjalizacje i podnosi dobrobyt mieszkańców.
„Jednostronna liberalizacja handlu nie jest mrzonką wolnorynkowych ekonomistów. Jest to sprawdzona opcja, która w ciągu ostatnich dwóch stuleci była z powodzeniem wdrażana przez główne gospodarki” – piszą Daniel Griswold i Donald J. Boudreaux w pracy „A Fresh Start for US Trade Policy: Unilateral Trade Liberalization through a Tariff Reform Commission”. Jakie to gospodarki? Na przykład Wielka Brytania. Zniosła ona w 1846 r. jednostronnie ustawy nakładające cła na import zbóż. Stracili właściciele ziemscy, ale i klasa kapitalistów oraz robotnicy. Jednostronnie otwierały swój rynek, redukując cła, Chiny po 1978 r., by móc w 2001 r. przystąpić do WTO. Jednostronnie robiło to Chile w latach 70 XX w., Meksyk w latach 80. i Indie po kryzysie w 1991 r. Jak podaje Bank Światowy, ogółem w latach 80. i 90. XX w. redukcja barier handlowych w dwóch trzecich przypadków odbywała się unilateralnie. Griswold i Boudreaux zauważają, że miało to miejsce nie tyle dlatego, że ktoś wywierał na te gospodarki zewnętrzną presję, ale raczej dlatego, że państwa te same „dostrzegły porażkę protekcjonistycznego modelu substytucji importu, który stanowił wcześniejsze status quo”. Najwyraźniejsze korzystne efekty jednostronne otwarcie rynku przyniosło Nowej Zelandii i Australii. W tej pierwszej likwidacja barier celnych i subsydiów dla rolników uczyniła z kraju eksportera netto żywności. W drugiej bardzo silnie (ponad średnią OECD) wzrosła całkowita produktywność gospodarki.
Polityka ma znaczenie
Choć z ekonomicznego punktu widzenia Okonjo-Iweala, odrzucając w naszej przypowieści handlową propozycję obcych, popełnia poważny błąd, to nie można zbagatelizować politycznych argumentów, których używa. Thomas Mann pisał w „Czarodziejskiej górze”, że „nie ma nie-polityki. Wszystko jest polityką” – i miał rację. Gospodarka też jest polityką, co tłumaczy popularność narzędzi protekcjonistycznych opartych na retoryce „wyrównywania boiska”. Stosuje je dziś niemal każde państwo.
W polityce chodzi o zdobycie i utrzymanie władzy, a robi się to, pozyskując kolejne grupy wyborców. Cóż jednak z tego, że kraj jako całość, a więc niemal wszyscy wyborcy korzystają na liberalizacji handlu, skoro te korzyści są rozproszone, a do tego bywają zaledwie pośrednie i przez to trudno dostrzegalne z poziomu jednostki? Większa podaż zboża czy wolny wjazd dla ukraińskich tirów do UE nie przełoży się na istotne oszczędności na poziomie polskiego gospodarstwa domowego. Wynikające z tego oszczędności dopiero po zagregowaniu stanowią znaczną sumę, zwiększającą popyt na towary i usługi, a przez to stymulującą produkcję i zatrudnienie w gospodarce. Z kolei, jak tłumaczą Griswold i Boudreaux, „istotne koszty dostosowania zwykle spadają na mniejsze, skoncentrowane grupy interesu, takie jak właściciele wcześniej chronionych firm i ich pracownicy. W rezultacie politycy są bardziej skłonni do wysłuchania negatywnie dotkniętych producentów i pracowników, którzy często są zorganizowani i wysoce zmotywowani, niż rozproszonych grup interesów, takich jak konsumenci”.
Mimo wszystko zagadką pozostaje to, dlaczego protekcjonistyczny lobbing nie spotyka się z żywszym protestem wyborców-konsumentów. Przecież 150 lat, a tyle minęło od publikacji esejów Bastiata, to wystarczająco dużo czasu, by uświadomić narody na temat niezauważalnych na pierwszy rzut oka korzyści z handlu i uczulić je na panikarską narrację producentów. Problem w tym, że ekonomia to nauka, która choć bierze pod uwagę to, że ludzie są istotami emocjonalnymi, to swoje sądy formułuje w sposób chłodny i analityczny. Jej jasne i logiczne twierdzenia nie wygrają w wyścigu o ludzkie umysły z upstrzonymi atrakcyjną metaforyką mitami. „Równe pole rozgrywki” wygra z „przewagami komparatywnymi”, „podziałem pracy” czy „specjalizacją”. Dodatkowym utrudnieniem w krzewieniu wiedzy ekonomicznej na ten temat jest powszechna skłonność ludzi do kwestionowania statystyk ekonomicznych, zwłaszcza gdy te wskazują coś pozytywnego. Im niższe zaufanie do instytucji rządu, tym ta tendencja silniejsza. Nie bez przyczyny do najbardziej otwartych gospodarek świata należą kraje skandynawskie, gdzie zaufanie do rządu jest najwyższe i sięga niemal 80 proc., podczas gdy w Polsce to 34 proc.
Sytuacja przedstawia się więc następująco: netto zyskują wszyscy, traci niewielka grupa, ale ta grupa jest w stanie narzucić reszcie fałszywą i szkodliwą narrację. Dlatego nie dziwi, że protekcjonizm jest najsilniejszy w największej wciąż gospodarce świata, tj. w USA. Tam firmy inwestują w lobbing więcej niż gdzie indziej i w okresie od 2009 r. do września 2023 r. udało im się przekonać polityków do wprowadzenia w sumie 9,5 tys. programów politycznych szkodzących globalnemu handlowi. Drugie miejsce na tym podium zajmują Chiny (6,1 tys. polityk), a trzecie Niemcy (3,2 tys.). Polska plasuje się na 11. miejscu (1,3 tys.). ©Ⓟ