Jak wiecie, za trzy tygodnie mamy wziąć udział w wyborach, podczas których będziemy wybierali głowę państwa. Z tej okazji postanowiłem przejrzeć listę oficjalnych kandydatów marzących o wprowadzeniu się do apartamentu z widokiem na Krakowskie Przedmieście, noszeniu szarych garniturów szytych na miarę, posiadaniu osobistej manicurzystki, jeżdżeniu pancerną limuzyną i jadaniu na śniadanie omletów z przepiórczych jajek. I wiecie co? Chyba postawię krzyżyk przy wszystkich 11 nazwiskach. Każdemu dam równe szanse. To będzie najsprawiedliwsze, co mogę zrobić.
Wyobraźcie sobie, że nowy prezydent jedzie z wizytą do Wielkiej Brytanii i na przywitanie krzyczy do Królowej: „Ela! Całuj mnie – to taka piękna gra”. Albo odwiedza Suazi, gdzie Mswati III zachwyca się jej nogami i proponuje, aby została jego 14. żoną i nauczyła pozostałe 13, jak robi się maseczkę z ogórków. Tudzież wparowuje do Białego Domu w muszce o rozpiętości skrzydeł awionetki, w prezencie ofiarowuje jego gospodarzowi kiść bananów, zwraca się do niego per „czarnuch”, a na koniec policzkuje go przed kamerami. Możemy też mieć głowę państwa, której pierwszą polityczną decyzją będzie obsianie klombu przed ambasadą Rosji brzozami i ustawienie wokół niej generatorów mgły. Albo taką, która na Zgromadzenie Ogólne ONZ wniesie ze sobą małpki, urżnie się nimi, a następnie nazwie sekretarza generalnego polityczną prostytutką i wetknie mu w tyłek silikonowego penisa.
W świetle tego wszystkiego rozsądnym wyborem wydawać by się mogło pozostanie przy tym, co już mamy i znamy. To jednak oznaczałoby, że przez cztery pierwsze lata prezydent głównie przysypiałby z małżonką w kościołach i na obchodach Dnia Papryki w Przytyku, a w ostatnim roku przebudziłby się i próbował nadrobić stracony czas. Być może zrealizowałby wówczas kilka ciekawych projektów, ale istnieje wysokie ryzyko, że przy okazji niechcący przywitałby Kolindę Grabar-Kitarović (prezydent Chorwacji) słowami „palec possiesz?”, pozowałby do zdjęć, stojąc na tronie króla Hiszpanii, a do prezydenta Rosji wysłałby własnoręcznie napisany list zaczynający się od słów „Drogi Pótinie”.
Oczywiście łatwo uprawiać tak bezlitosną i mało wyrafinowaną krytykę, gdy siedzi się przed komputerem, popija martini i robi długie przerwy na podjadanie oliwek, cheddara z Biedronki oraz słuchanie Billy’ego Idola. Ale chyba wszyscy zdajemy sobie sprawę, że „porządny polityk” to taki sam oksymoron jak „prostytutka dziewica”. Nie twierdzę, że gdybym to ja został prezydentem, to realizowałbym same szczytne ideały, załatwił nam członkostwo w klubie G8, wybudował sieć elektrowni atomowych, kupił lotniskowiec i skrócił kolejki do okulisty, oraz że na całym świecie witano by mnie z euforią jak Justina Biebera na koncertach i honorami godnymi papieża. Jestem jednak pewien, że w zaledwie kilka tygodni zgromadziłbym elektorat, który zagwarantowałby mi wygraną już w pierwszej turze. Po prostu swoją ofertę polityczną skierowałbym tylko do jednego, za to licznego środowiska – kierowców. Co powiedzielibyście na taki program: likwidacja buspasów, zniesienie ograniczeń prędkości i opłat na autostradach, obniżenie akcyzy na paliwo (będziecie jeździli więcej i szybciej, więc budżetowi i tak się opłaci), zakaz używania suszarek i nieoznakowanych radiowozów przez drogówkę? Zaoferowałbym wam tylko tyle, załatwił to wszystko w ciągu pięciu dni urzędowania, a pozostałe cztery lata i 360 dni poświęcił na podróżowanie po krajach całego świata w celu kosztowania tamtejszych kuchni, alkoholi i wdrapywania się na krzesła. Mógłbym wówczas zostać nawet przyłapany na paleniu zioła z gubernatorem Jamajki, a i tak nie mielibyście o to do mnie pretensji. Bo bylibyście zbyt skupieni na utrzymaniu średniej prędkości powyżej 200 km/h na odcinku między Trójmiastem a Toruniem.
Podstawowy błąd polityków polega na tym, że kompletnie nie wiedzą, czego naprawdę potrzebują ludzie. Dlatego powinni brać przykład z koncernów motoryzacyjnych, które potrafią doskonale ocenić, jakie i na co jest zapotrzebowanie rynkowe. Gdy np. BMW wprowadzało na rynek model X6, pukałem się w czoło i zastanawiałem się, jaki idiota zechce kupić SUV-a wyglądającego jak stękający bernardyn. Okazało się, że idiotów znalazło się kilkaset tysięcy. Albo Porsche Panamera. W dniu premiery tego auta wróżyłem Niemcom największą porażkę od czasu Operacji „Barbarossa” w 1941 r. A później nie mogłem wyjść z podziwu, gdy zakłady Porsche nie nadążały z realizacją zamówień na ten model. Teraz weźmy Mini: gdy w 2001 r. BMW postanowiło reaktywować i ucywilizować tę markę, eksperci na całym świecie pękali ze śmiechu. W kategorii „maleńkie auto za bardzo duże pieniądze” Mini nie miało sobie równych. A mimo to stało się bestsellerem. Tak dużym, że jego gamę poszerzono o wersję Cabrio, Countryman, Roadster, Coupe i Paceman. Ten ostatni to taki maleńki SUV, który ma tylko dwoje drzwi i przypomina coupe. Przyznajcie, że brzmi to równie głupio jak samolot z jednym skrzydłem i bez ogona. A mimo to się sprzedaje.
Dosłownie przed chwilą na rynku pojawiła się zupełnie nowa generacja klasycznego Mini, co skłoniło mnie do tego, aby sprawdzić, czy nadal daje tyle frajdy z jazdy co poprzednia. No więc najtańsza wersja One kosztująca 70 tys. zł wyposażona jest w silnik o mocy 75 koni. Ale kupić 75-konne mini to jak iść do burdelu, żeby się poprzytulać. Sens w przypadku tego samochodu ma wyłącznie wersja Cooper S, czyli wyposażona w dwulitrowy 192-konny silnik benzynowy, której ceny zaczynią się od około 100 tys. zł. Prawie 200 koni może nie robić na was wrażenia, jeżeli jeździcie audi A6, ale mini ma wielkość pudełka po butach! Nie chodzi tu wyłącznie o przyspieszenie (6,4 s do setki), ale sposób, w jaki to autko się porusza. Niemcy twierdzą, że przypomina gokarta, ale ja uważam, że bliżej mu do sześciolatka z ADHD: nie usiedzi w miejscu, wszędzie go pełno, cały czas musi mieć jakieś zajęcie, a gęba mu się nie zamyka. Dźwięk silnika, sposób prowadzenia, działanie skrzyni biegów, precyzyjność układu kierowniczego – wszystko to sprawia, że nie da się cooperem S jeździć spokojnie. Cały czas zachowuje się jak szczeniak, który z wywieszonym jęzorem biega wokół waszych nóg i wesoło ujada, prosząc, abyście rzucili mu patyk. I nie da wam spokoju, dopóki tego nie zrobicie.
Choć pod względem charakteru Mini pozostało zwariowane, to całą resztę ucywilizowano. Podoba mi się to, że przy wyższych prędkościach wreszcie jest w nim cicho, że wszystkie części w końcu porządnie ze sobą poskręcano i wykonano je z lepszych materiałów. O ile jednak wnętrze poprzedniej generacji było zabawne, to w obecnej jest kiczowate. Za dużo tu wszystkiego: migających lampek, świecących kontrolek, świecidełek i różnych kształtów. Najgorszy jednak jest centralny okrągły wyświetlacz o średnicy równika. Wszystko razem wygląda tak, jakby stylista marki przyniósł do pracy dwa pudła zabawek swojego syna, z wiejskiej dyskoteki dziabnął mnóstwo kolorowych żarówek, zahaczył po drodze o odpust parafialny i z zebranych rzeczy zmontował wnętrze. Niektórym może się ono wydawać fajne, ale to ci sami ludzie, którzy do leginsów w panterkę zakładają białe kozaki na obcasie.
Na szczęście ta pstrokacizna kolorystyczno-stylistyczna nie jest w stanie popsuć radości, jaką daje jazda cooperem S. Prowadząc kampanię prezydencką, chętnie pokazywałbym się za jego kierownicą. Po pierwsze, jest on całkowicie zgodny z moimi programem politycznym. Po drugie zaś, każdy w nim wygląda na człowieka, który ma zdrowy dystans do siebie i świata. Czyli coś, czego brakuje wszystkim politykom bez wyjątku, a co bardzo by się im przydało.