Według przewoźników nowe obostrzenia sanitarne są trudne do wdrożenia. Najpewniej pozostaną martwym przepisem.

Według zapowiedzi ministra zdrowia Adama Niedzielskiego jutro w transporcie zbiorowym zacznie obowiązywać limit napełnienia do 75 proc. miejsc. Nie będą do niego wliczane osoby zaszczepione. To jednak wciąż tylko zapowiedź z konferencji prasowej. Dopiero dziś ma być opublikowane rozporządzenie, które szczegółowo opisze nowe zasady. Przewoźnicy mają wobec nich sporo wątpliwości.
Narzekają zwłaszcza szefowie miejskich spółek. Krzysztof Balawejder, prezes Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego we Wrocławiu, zwraca uwagę, że w autobusach i tramwajach panuje tłok jak przed pandemią. Dostosowanie się do nowych obostrzeń wymagałoby zaś skierowania na trasy dodatkowego taboru, a tego brakuje. A jeśli do limitu rzeczywiście nie będą wliczani zaszczepieni, to nie wiadomo, kto ma to weryfikować. – Mam nadzieję, że nikomu nie przyjdzie do głowy zrzucanie odpowiedzialności za weryfikowanie obostrzeń na kierujących. Ich podstawowym i najważniejszym zadaniem jest bezpieczne prowadzenie pojazdu – podkreśla Balawejder.
W warszawskim Zarządzie Transportu Miejskiego zwracają zaś uwagę, że wciąż nie wiadomo, czy limit będzie odnosił się do sumy miejsc siedzących i stojących. Wątpliwości mają też przewoźnicy dalekobieżni. Według Michała Lemana, szefa Flixbusa w Polsce, wciąż nie wiadomo, czy blokować sprzedaż jednej czwartej miejsc. – Mamy dynamiczne ceny. Ceny 25 proc. biletów sprzedawanych w ostatniej kolejności wpływają na ceny tych sprzedawanych wcześniej. Zablokowanie sprzedaży części miejsc zagraża naszym wpływom, nie dając żadnej rekompensaty – zaznacza Leman. Przyznaje też, że będzie problem ze sprawdzaniem certyfikatów covidowych, bo nikogo nie można zmusić do ich pokazania. Już teraz jest z tym problem na trasach międzynarodowych. W większości krajów, do których jeździ Flixbus, są one wymagane. Kierowcy starają się je sprawdzać, ale niektórzy pasażerowie odmawiają.
Na dokładne zapisy czeka też PKP Intercity. Na razie przewoźnik sprzedaje bilety na wszystkie miejsca. Od niedzieli ogromna większość pociągów została objęta obowiązkową rezerwacją miejsc. W praktyce oznacza to, że nie można nimi jeździć na stojąco. – Największy problem z nowymi obostrzeniami w transporcie jest taki, że o ich szczegółach organizatorzy, operatorzy i przewoźnicy dowiadują się na kilka godzin przed ich wejściem w życie, bo rząd publikuje rozporządzenia na ostatnią chwilę. W rezultacie mają oni za mało czasu, żeby się przygotować – zwraca uwagę Marcin Gromadzki z firmy Public Transport Consulting.
Nasz rozmówca dodaje, że zwłaszcza podczas obowiązywania nauki stacjonarnej na wielu miejskich trasach w godzinach szczytu nie da się spełnić nowych wymagań, bo na rynku nie ma tak dużych rezerw taboru. Brakuje też kierowców. – A jeśli do limitu nie będą wliczani zaszczepieni, to nie wiadomo, kto miałby to sprawdzać. Jak egzekwować możliwość wejścia tylko osoby zaszczepionej do 30-metrowego tramwaju lub metra? W komunikacji miejskiej na efektywne sprawdzanie nie mają szans nawet kierowcy autobusów. Potoki pasażerskie są zbyt duże, aby kierowca mógł przy wejściu weryfikować uprawnienia każdego pasażera – dodaje.
W niektórych krajach europejskich, np. we Francji, w Niemczech czy we Włoszech, od pewnego czasu w transporcie zbiorowym obowiązują duże większe ograniczenia. U naszego zachodniego sąsiada komunikacją miejską, pociągami i autobusami dalekobieżnymi mogą jeździć tylko zaszczepieni, ozdrowieńcy lub osoby z negatywnym testem. Przewoźnicy wspólnie z policją prowadzą wyrywkowe kontrole w pojazdach. Te przepisy w dużej mierze mają wymusić na mieszkańcach zaszczepienie się. W wielu krajach znacznie bardziej rygorystycznie podchodzi się też do kwestii noszenia masek.