Prezydenci miast narzekają, że muszą dopłacać do utrzymania autobusów, tramwajów i metra. Coraz częściej podnoszą więc ceny biletów. Niestety nie biorą pod uwagę, że w ten sposób jednocześnie odstraszają mieszkańców od korzystania z transportu publicznego. Ludzie wolą stać w korkach, niż płacić za drogi transport publiczny.
Każdej podwyżce cen biletów w transporcie publicznym w miastach towarzyszy odpływ pasażerów. Z komunikacji publicznej korzysta tylko 11,6 proc. Polaków. Węgrów – prawie 37 proc.
Z informacji zebranych przez DGP w największych miastach Polski wynika, że każda podwyżka opłat za przejazd łączy się ze zmniejszeniem liczby pasażerów.
W Katowicach rok temu ceny biletów poszły w górę o 7 proc. Efekt – w 2012 r. w mieście sprzedano aż o 3,5 mln biletów jednorazowych mniej niż rok wcześniej i o 3,7 mln mniej okresowych. Z kolei gdy w Białymstoku opłaty za bilety jednorazowe wzrosły o 16 proc., to przez rok ich sprzedaż spadła o 2,8 mln sztuk. W efekcie przychody tamtejszej komunikacji miejskiej zwiększyły się o zaledwie 1 proc. w porównaniu z 2011 r.
Podobny problem ma większość miast wojewódzkich z Warszawą na czele. W stolicy w 2012 r. sprzedano łącznie 88,9 mln biletów na komunikację miejską, podczas gdy w 2011 r. było ich aż o 10 mln więcej.
Dariusz Czapla z Urzędu Miasta Katowice potwierdza, że o ile zainteresowanie transportem publicznym spada, to na drogach stolicy Górnego Śląska jest coraz więcej aut. Jego zdaniem ma na to wpływ duża liczba inwestycji w infrastrukturę transportową.
Z kolei Zula Brzezińska z Urzędu Miasta Białystok tłumaczy spadającą sprzedaż rosnącą liczbą osób starszych, które korzystają z autobusów bezpłatnie.
Jak jednak przekonuje Karol Trammer, ekspert od transportu publicznego, to głównie przez ceny biletów ludzie nie chcą podróżować komunikacją miejską. Obniżki zdecydowanie poprawiłyby sytuację – i to zarówno na drogach, jak i w kasach miejskich przedsiębiorstw komunikacyjnych. Przypomina, że Gdańsk w 2008 r. aż dwukrotnie obniżał cenę biletu miesięcznego – w styczniu spadła ze 132 zł do 110 zł, a w październiku do 98 zł. – Dzięki tym decyzjom podróżowanie komunikacją stało się popularniejsze – mówi Trammer. Potwierdza to Alicja Kraska, zastępca dyrektora gdańskiego Zarządu Transportu Miejskiego. O ile w 2007 r. wpływy ze sprzedaży biletów wyniosły 86 mln zł, to w 2008 r. było to 94 mln zł. Innymi słowy, ludzie dostali tańsze bilety, miasto zarobiło dodatkowe 8 mln zł, a korki na ulicach się zmniejszyły.
Podwyżki cen biletów komunikacji tymczasem to promocja zachowań odwrotnych do tych, które forsuje Unia Europejska. Zamiast rozładowywać ruch w miastach – zwiększamy korki. Zamiast troszczyć się o ekologię – fundujemy sobie jeszcze więcej spalin. Z całej polityki promującej transport publiczny pozostają jedynie buspasy.
Rok w rok podwyżka, a tłumaczenie zawsze to samo – wpływy ze sprzedaży biletów nie pokrywają kosztów utrzymania taboru autobusów, tramwajów i metra. Ale jeżeli miasta nadal będą tak podchodziły do sprawy, to wkrótce bilety osiągną astronomiczne ceny i nikt nie będzie chciał korzystać z publicznego transportu. Będziemy woleli jeździć samochodami i stać w korkach.
W Warszawie od nowego roku bilet jednorazowy kosztuje 4,4 zł, podczas gdy jeszcze dwa lata temu jego cena wynosiła 2,8 zł. Bilet miesięczny w tym czasie zdrożał z 78 do 100 zł. Doszło do tego, że niektóre trasy taniej pokonać samochodem niż za pomocą transportu publicznego, co od razu znalazło odzwierciedlenie w statystykach sprzedaży biletów w stolicy – w całym 2010 roku sprzedano ich 96 mln, w ubiegłym – o ponad 7 mln mniej. Podobna tendencja obserwowana jest niemal we wszystkich miastach wojewódzkich, w których regularnie drożeje korzystanie z transportu publicznego.
Zdaniem ekspertów taka polityka miast pogłębia niechęć Polaków do miejskich autobusów i tramwajów, co widoczne jest już nawet w statystykach Eurostatu. Wynika z nich, że o ile w 2000 roku 27,2 proc. Polaków korzystało z transportu publicznego, to w 2010 roku odsetek ten wynosił już zaledwie 11,6 proc. Reszta woli samochody. Innymi słowy, na 100 osób jadących do pracy aż 88,4 jedzie autem. Pod tym względem gorzej od nas wypada jedynie Litwa. Reszta krajów europejskich z powodzeniem stawia na publiczny transport – w Niemczech korzysta z niego 14,1 proc. obywateli, w Belgii – 20,6 proc., a na Węgrzech – rekordowe 36,9 proc.
Analizując strukturę podwyżek cen biletów, można zauważyć wspólny dla wszystkich miast trend – starają się zmusić mieszkańców, aby przestawili się na bilety okresowe. Bo dzięki temu mają zapewnione regularne dochody. W tym celu niektóre podwyższają koszt biletów jednorazowych, a obniżają np. miesięcznych czy kwartalnych. Tak w ubiegłym roku zrobiła Bydgoszcz, gdzie bilet miesięczny staniał o 12 zł. Jak zapewnia Anna Strzelczyk-Frydrych z urzędu miasta, dzięki temu zaobserwowano nieznaczny wzrost wpływów z biletów.
Podobnie jest w Lublinie. Tu od kilku lat nie było podwyżek i dopiero w 2012 roku wzrosły ceny biletów jednorazowych. Ale ceny okresowych pozostały bez zmian. Efekt: zmalała liczba sprzedanych „jednorazówek”, a wzrosła – biletów miesięcznych.
Jednak zdecydowana większość miast stawia na podwyżki wszystkich biletów, przez co tamtejsze przedsiębiorstwa komunikacji tracą pasażerów. Ratują się więc zamykaniem części linii, skracaniem ich tras czy częstotliwości kursów. Wszystko w imię cięcia kosztów. Bo praktycznie wszystkie samorządy dopłacają do komunikacji publicznej. I paradoksalnie najwięcej dokładają najwięksi i najdrożsi. W Warszawie z wpływów z biletów pokrywanych jest zaledwie 33 proc. wydatków na komunikację. Ale już w Białymstoku sprzedaż biletów wystarczy na pokrycie 76 proc. kosztów działalności tamtejszego przedsiębiorstwa komunikacji zbiorowej. Może to Białystok jako pierwszy znajdzie złoty środek, tzn. tak obniży ceny biletów, że mieszkańcy sprzedadzą swoje auta i będą jeździli wyłącznie autobusami, a miasto będzie jeszcze na tym zarabiało.
Ludzie wolą stać w korkach, niż płacić za drogi transport publiczny