Co tydzień piszę w tym miejscu dużo o swoim życiu, jeszcze więcej o życiu innych i tylko trochę o samochodach. Do tego od niedawna współprowadzę program motoryzacyjny w telewizji, w którym więcej dowcipkuję, niż jeżdżę. Średnio co tydzień zmieniam auto, ale wyłącznie po to, żeby nie musieć kupować własnego. Prowadzę konto na Inście, na którym nieregularnie pokazuję się w obecności któregoś z moich dzieci, żony, znajomych, współpracowników, psa, butelki wina, ewentualnie jakiegoś nowiutkiego modelu.
W świetle tego wszystkiego zupełnie nie rozumiem, dlaczego uchodzę za specjalistę od motoryzacji i tak często słyszę pytania w stylu: „Jakie auto warto kupić?”. To tak, jakbyście zapytali Tadeusza Sznuka o to, jaką szkołę powinniście wybrać, żeby znać odpowiedź na wszystkie pytania. Albo poprosili Johnny’ego Sinsa, żeby doradził wam, z którą dziewczyną się ożenić, skoro przetestował wszystkie.
Możecie czytać moje wypociny, przeglądać liczne fora w internecie, radzić się znajomych, posiłkować tabelkami w magazynach motoryzacyjnych (gdzie samochód A wygrywa z wozem B o 0,3 punktu w skali 500-punktowej), ale nie zmienia to faktu, że nikt nie powie wam definitywnie, jakie auto powinniście kupić. A jeśli to zrobi, to znaczy, że jest idiotą i nie powinniście go słuchać. Bo każdy z nas ma inne oczekiwania, gust i preferencje. Dam przykład.
Volvo S60 T5 / DGP
Otóż zakochałem się bezgranicznie w bmw M2 competition. Jest to wóz o charakterze szkolnego chuligana. Tylko czeka na to, byście go sprowokowali, a następnie po prostu wali was pięścią w nos. To samochód, który jest jak surowy krwisty stek w wegańskiej knajpie. To auto, w którym na każdym zakręcie przypominacie sobie o istnieniu praw fizyki. Non stop czujecie się w nim napięci i jednocześnie szczęśliwi. Wóz z jednej strony uwielbiający brutalność, ale z drugiej – wymagający łagodności i czułości. Szczególnie wtedy, gdy na drodze robi się mokro. W odpowiednich warunkach każdy litr benzyny M2 competition zamienia w tumany dymu z opon, hektolitry potu, wiadro endorfin i beczkę adrenaliny. W ułamku sekundy potrafi zafundować podróż do świata ekstazy. Ale jeżeli będziecie nieostrożni, będzie to podróż na tamten świat…
W świetle tego wszystkiego uznałem, że jest to tak wspaniałe auto, że natychmiast powinien je kupić mój dobry znajomy, który od jakiegoś czasu szuka dla siebie sportowej zabawki. Uraczyłem go zatem możliwością przejechania się M2 competition. Miał bawić się godzinę, ale wrócił po trzech minutach, oświadczając, że musi pędzić do domu zmienić majtki. Właśnie tak działa 410 koni na tylnej osi w stosunkowo lekkim, kompaktowym wozie. Nie zmienia to faktu, że w rękach wprawnego kierowcy, w żyłach którego płynie bezołowiowa 98, bmw będzie odpowiednikiem katany w rękach samuraja – piekielnie skuteczne, precyzyjne i ostre. Amatorów szybko zabije. Reasumując, za wszystko to, co ja w M2 pokochałem, mój kumpel je znienawidził. I się go przestraszył. A ostatecznie wybrał audi RS3. Sportowy wóz, który poprowadzi nawet trzylatek. I to w śnieżycy.
A teraz przejdźmy do Volvo. Ja je bardzo lubię, ale od wielu osób słyszę, że kolejne modele szwedzkiej marki są zbyt podobne do siebie zarówno pod względem stylistyki nadwozia, jak i wnętrza. Że odbiegają, jeśli chodzi o prowadzenie, od aut niemieckich. A przede wszystkim, że nie mają już charakteru dawnych volvo. Słucham? To tak, jakby powiedzieć, że współczesne smartfony nie mają już ducha starych, poczciwych budek telefonicznych. A przecież mogłyby mieć przynajmniej otwór na żetony. 30 lat temu być może potrzebowaliśmy zwalistych volvo o stylistyce pustaka do tego, by transportować nimi pralki, jeździć daleko na wakacje całą rodziną, przewozić dwuteowniki na budowę domu etc. Ale dzisiaj pralkę ze sklepu do domu przywozi nam kurier, na wakacje latamy samolotami, a domy stawiają nam od A do Z firmy deweloperskie. Nie potrzebujemy zatem kontenera na graty, tylko eleganckiego, porządnego, wygodnego, komfortowego, poręcznego auta do jazdy na co dzień, w którym dobrze się czujemy. A nie sposób źle się czuć w najnowszym S60, którym jeździłem przez ostatni tydzień. Nie ma tu blichtru, ostentacji, świecidełek, dyskotekowych świateł we wszystkich kolorach. Jest po prostu elegancko i niezobowiązująco. Smacznie i stylowo. Skromnie i luksusowo. Czyli po szwedzku. I bardzo mi to odpowiada.
Bardzo odpowiada mi też jakość wykonania, sprężyste i jędrne zawieszenie, układ kierowniczy, który może nie jest tak precyzyjny jak w audi czy bmw, ale za to wymaga mniej zaangażowania. Bardzo podoba mi się czytelna obsługa multimediów, choć akurat sama nawigacja to dzieło kartografa, który zakończył edukację i doskonalenie swoich umiejętności na etapie atlasu Polski w skali 1:200 000 z 1995 r. Nie zmienia to faktu, że za kółkiem S60 po prostu wypoczywacie. Spokojnie jedziecie z punktu A do punktu B i kompletnie nic was nie interesuje.
Słowem kluczem w tym ostatnim zdaniu jest słowo „spokojnie”. Bo jeśli się wam spieszy, to wybór S60 z silnikiem T5 nie będzie najszczęśliwszy. Choć doładowany motor ma w papierach 250 koni, to w rzeczywistości sprawia wrażenie, jakby 50 z nich zdechło, a kolejne 50 miało astmę. Owszem, gdy psychicznie zbierzecie się w sobie, setka pojawi się na liczniku po niecałych 7 sekundach, niemniej subiektywnie auto wydaje się ospałe – jest jak dziecko, które próbujecie ściągnąć rano z łóżka do przedszkola. W końcu się to udaje, ale czujecie się lekko zirytowani. Uczucie to narasta pod dystrybutorem, bo dynamiczniejsza jazda potrafi skończyć się na 13–14 litrach na setkę.
Magazyn DGP z 14 sierpnia 2019 r. / Dziennik Gazeta Prawna
Mówiąc krótko, T5 to fatalny motor. Niestety, doskonałego diesla D4 do S60 nie można zamówić. Pozostaje zatem 313-konna wersja T6, ewentualnie czekanie na hybrydy, które mają pojawić się lada chwila. Tak naprawdę jednak polecam wam po prostu udać się do salonu Volvo i przejechać się S60 T5. Bo istnieje duże prawdopodobieństwo, że się mylę, a wy uznacie jego silnik za świetny.