Po powrocie z weekendu majowego, który spędziliśmy na słonecznym Korfu, zaczęliśmy wspólnie z żoną poważnie rozważać sprzedanie domu, rezygnację z dotychczasowych zajęć, porzucenie przyjaciół, znajomych i rodziny oraz kupienie jakiejś niewielkiej chatki gdzieś na południu Europy.
/>
/>
I zajęcie się uprawą winorośli ewentualnie prowadzeniem punktu skupu oliwek. Wyliczyłem, że na takiej przeprowadzce sporo moglibyśmy zaoszczędzić. Po pierwsze, nie musielibyśmy wyjeżdżać na wakacje trzy razy w roku w poszukiwaniu słońca, bo w zasadzie mielibyśmy wakacje przez cały czas. Nie musielibyśmy wycinać sobie nerek, żeby mieć na ogrzewanie domu przez osiem miesięcy w roku, ani kupować dzieciom co trzy miesiące nowych kurtek, kozaków, kaloszy, rękawiczek, szalików, płaszczy przeciwdeszczowych, czapek, kalesonów i skarpet z wełny. Miałyby w szafie po jednym polarze na cały rok. I jestem pewien, że w zupełności by im to wystarczyło.
Generalnie na dzieciach zaoszczędzilibyśmy najwięcej. W sezonie jesienno-zimowym nie musielibyśmy biegać z nimi średnio raz na tydzień do lekarza i przeznaczać połowy pensji na syropki na kaszel, spraye przeciw glutom i witaminy na odporność. Wiecie, jak wygląda przeciętna apteka na Korfu? Są w niej tylko trzy rodzaje produktów: kremy do opalania, kremy po opalaniu i kremy na poparzenia słoneczne. A jeśli już znajdzie się jakiś syrop, to możecie być pewni, że będzie to zwykły miód z dodatkiem oliwy z oliwek, a być może także sera feta. Tabletek na depresję nie znajdziecie tu nigdzie. Po prostu nikomu nie są potrzebne. Żeby zapomnieć o wszelkich smutkach, wystarczy usiąść na tarasie i otworzyć wino. I tu dochodzimy do kolejnych oszczędności – dwulitrowa butelka naprawdę przyzwoitego w smaku greckiego trunku kosztuje 5–6 euro. Tylko na tym zaoszczędziłbym kilkaset euro rocznie. No dobra, tak naprawdę przynajmniej tysiąc.
Pozostaje jeszcze kwestia remontów domu. Nasz ma dopiero trzy lata, ale przez to, że dzieci przebywają w nim non stop przez trzy czwarte roku, już nadaje się do renowacji. Ściany wypadałoby odmalować, wymienić połowę drzwi wewnętrznych, meble spalić w kominku i kupić nowe, a podłogi zerwać i wylać w ich miejsce zbrojony beton przemysłowy (choć obawiam się, że te małe szkodniki i w nim zdołałyby wydrążyć tunele). W Grecji nie mielibyśmy takich problemów – przez większą część roku trzymalibyśmy pociechy wyłącznie na dworze. Miałyby do dyspozycji niewielki basen, morze i piasek. A to oznacza, że nie musiałbym stawać na rzęsach, by je czymś zająć, kupować im co chwilę nowych zabawek i tabletów w celu zabicia nudy. Dałyby nam wreszcie święty spokój, który moglibyśmy z żoną poświęcić na czytanie książek przy kilku butelkach wina.
Oczywiście pozostaje pytanie o to, czym w takiej Grecji moglibyśmy się na poważnie zajmować, aby mieć na wino, książki, wypełnienie basenu wodą i zapewnienie dzieciom edukacji na dobrym poziomie. Uprawa winorośli tak naprawdę odpada, bo niesie za sobą poważne zagrożenie, że wszystko, co z niej wyprodukuję, spożytkuję osobiście. Nie mam jednak wątpliwości, że szybko byśmy coś wykombinowali. Pewne jest jednak to, że nie mógłbym na Korfu zajmować się tym, czym w Polsce. I wcale nie dlatego, że nie znam greckiego. Chodzi o to, że nie miałbym dla kogo pisać. Grecy wydają się kompletnie nie zainteresowani samochodami i – szczerze mówiąc – zupełnie im się nie dziwię. Ja, żeby dojechać na najbliższą ciepłą plażę potrzebuję czegoś naprawdę szybkiego, ekonomicznego, wygodnego i dużego. W Grecji w większości przypadków wystarczą wam do tego dwie sprawne nogi. Albo dwudziestoletni fiat cinquecento.
Na potrzeby naszej wycieczki wynajęliśmy siedmioosobowego nissana evalia ze 110-konnym dieslem pod maską. Gdybym miał jeździć takim samochodem przez tydzień po Polsce, pewnie wolałbym się zastrzelić. Ale na Korfu, gdzie życie toczy się tempem, w jakim rośnie drzewo oliwne, absolutnie wszystko mi w tym aucie odpowiadało: od zaskakującej żwawości małego silniczka, przez pozycję za kierownicą, a na niebywałej zwrotności skończywszy. Przez tydzień wakacji naprawdę świetnie się bawiłem za jego kierownicą. Ale gdybym tam mieszkał na stałe, pewnie wybrałbym coś mniejszego i poręczniejszego. Na przykład hyundaia i30 z silnikiem 1.0 turbo. Jeździłem nim przez ostatnie kilka dni, więc pozwólcie, że pozostałą część felietonu poświęcę właśnie jemu.
Jego trzy cylindry i 120 koni w zupełności wystarczą do spokojnego przemieszczania się z punktu A do punktu B. Wcale nie wydaje się ślamazarny – żeby wykrzesać z niego trochę energii, trzeba jedynie wkręcać silnik na wyższe obroty. Niestety wtedy potrafi spalić ponad 10 litrów paliwa na setkę. Przyznacie, że to idiotyczny wynik jak na auto, które ma silniczek niewiele większy od tego w waszym robocie kuchennym. To trochę tak, jakby noworodek za jednym zamachem wypił trzy litry mleka.
Poza tym i30 ma bardzo dobre, sprężyste i zwarte zawieszenie, jeden z lepszych układów kierowniczych w klasie i jest szalenie dobrze wyciszony w środku. Naprawdę bardzo mi zaimponował tym, jak się prowadzi i jak dobrze skonstruowany jest pod względem technicznym. Nie bez podstaw wielu dziennikarzy stawia go w jednym rzędzie z golfem. Szczerze mówiąc, mnie też wydaje się, że kompaktowy hyundai jeździ już tak dobrze jak volkswagen. Gdybyście z zamkniętymi oczami przejechali się jednym i drugim autem, najpewniej nie poczulibyście żadnych różnic. Co innego, gdybyście z przepaską na oczach zaczęli obmacywać wnętrze samochodów. Golfa poznalibyście od razu po przyjemnych, miękkich materiałach i odnieślibyście wrażenie, że jest w stanie przetrwać w nienaruszonym stanie wybuch bomby jądrowej. Hyundai nadal sprawia wrażenie wykonanego niższym kosztem. I w niektórych miejscach po prostu go zaniedbano. Konsola środkowa lekko chwieje się na boki pod naporem kolana, podłokietnika nie można regulować, kieszeni w drzwiach nie obito materiałem, więc wszystko, co do nich wrzucicie, grzechocze, a schowek przed pasażerem to po prostu zamykana dziura wykonana z twardego i śliskiego plastiku. Do tego dochodzą strasznie proste, żeby nie powiedzieć prostackie, zegary. I jeszcze za mały zakres regulacji kierownicy.
Pomimo tych drobnych niedociągnięć gotów byłem uznać i30 za bardzo dobrą alternatywę dla golfa. Doszedłem do wniosku, że po prostu z czegoś musi się brać różnica w cenie między oboma modelami i trochę lepsze plastiki nie są warte dopłaty 7 czy 8 tys. zł. Ale dosłownie przed chwilą zerknąłem do cennika i wiecie, co się okazało? Że volkswagen z podobnym silnikiem jest droższy od hyundaia o śmieszne 1,6 tys. zł. Serio. Chciałbym poznać człowieka, który doszedł do wniosku, że i30 jest prawie jak golf, w związku z czym może kosztować prawie tyle co on. Jestem pewien, że podjął tę decyzję tuż po tym, jak wypadł z okna swojego gabinetu na 30. piętrze.
Co prawda od Koreańczyka dostajecie 10 koni więcej i dłuższą gwarancję, ale Niemiec ma lepsze osiągi (i to zauważalnie), lepiej wygląda i jest lepiej wykończony. Poza tym jest golfem – kompaktem, który dorobił się statusu legendy i osiągnął międzynarodowy sukces. I nadal pozostaje punktem odniesienia dla innych samochodów z segmentu C. Niestety, jego nie mogę sobie kupić, gdy już osiedlę się w Grecji. Bo jeżdżąc po Helladzie nowym niemieckim samochodem, wysyłacie jej mieszkańcom sygnał: „Przysyła mnie Angela. Kończcie tę sjestę w cieniu oliwnych gajów, przestańcie chlać wino, weźcie się do roboty i oddajcie nam 80 proc. tego, co zarobicie, żebyśmy wszyscy mogli jeździć nowymi golfami”. Przykro mi bardzo, ale Grecy mają zupełnie inny pomysł na życie. I coraz bardziej mi się on podoba.